A może ten show trwał już wcześniej, tylko ja, nierozważna, zauważyłam go
dopiero we wrześniu, bo wrzesień rutynowo przyspiesza mi tempo, podbija mi
tętno powyżej 110, gnam przez wrzesień z obłędem w oku, a im szybciej gnam, tym
ostrzej widzę.
Czy ten fenomen się tłumaczy jakimś zjawiskiem optycznym?
To, co widzę, nastraja mnie ponuro, niestety.
Słońce zwisa niżej i coraz mizerniej, niezdecydowane, czy jeszcze powinno świecić, czy już otwierać remanent jesienny i raczej by trzeba archiwizować letnie odzienie, jakie to przykre.
Matkopolko, kup dzieciom buty na zimę, nim spadnie pierwszy śnieg.
Oraz szaliczek.
Ugotuj im zupę z wkładką (z kalosza), zawekuj letnie powietrze i zapach rozgrzanej ulicy.
Spocznij.
Co roku mam podskórną nadzieję, że czerwiec potrwa do października.
A tu lipa.
W dodatku, na meteorologiczną, wrześniową przykrość nakłada się przykrość cywilizacyjna, większe nielaty poupychać co dzień w szkole (nadal nie mam patentu na budzenie Erny o świcie), najmłodszy nielat do przedszkola. Łokciem. Kolanem.
- Proszę, wejdź już!
Silny beczy.
- Dlaczego tak płaczesz? – pytam. – Co cię tak smuci, synku?
- Życie. – odpowiada Silny. – Mamo, życie.
I gdyby to nie mnie tak odpowiedział, nie uwierzyłabym.
Wieczorem, a raczej w nocy, kiedy się cicho przekradam do pościeli i zahaczam o łóżko Silnego, Silny gorączkuje. Jest rozpalony rzetelną, dziecięcą infekcją. Niespokojnie rzuca spoconą głową na prawo i lewo.
Silny – uściślijmy, to ważne – nigdy nie choruje. Tzn. nie chorował. Czas przeszły.
Nigdy nie myślę fatalistycznie.
Przeciwnie, na temat przedszkolnych infekcji starałam się w ogóle nie myśleć, nieuniknione impulsy, które mi się kluły po zwojach, dobijałam w zalążku. Do licha! Przecież ja już przechorowałam przedszkole w tym macierzyństwie.
A tu kicha.
Przechoruję je prawdopodobnie powtórnie, dlaczego by nie.
Silny się męczy i nie rozumie, dlaczego nie może oddychać i dlaczego mu ciecze z nosa i w ogóle, DLACZEGO.
Ja tymczasem tkam o poranku strategię, że jak pogodzić zaopiekowanie się nieletnim pacjentem z zasadniczym brakiem planów urlopowych na wrzesień. I gdyby nie nasza niezawodna opiekunka (dziękuję, Pani E.!), musiałabym się podać do dymisji na każdym, nie macierzyńskim polu.
Przedszkolne infekcje rujnują mi grafik.
I to zdanie tylko z pozoru trąci histerią.
To jest rzeczowa konstatacja. Że coś takiego, jak ramowy plan tygodnia/miesiąca – nie istnieje. Tzn. co prawda formalnie ma miejsce, ale w każdej chwili może się zmienić.
I na to wszystko Truman Show.
Jakaś cizia, która twierdzi, że jej feministki pobrudziły w łazience, więc ona to szoruje o drugiej nad ranem, a manikiur jej się wcale przy czyszczeniu nie niszczy (lubię ludzi, którzy się ze swoich psychoz zwierzają publicznie, a jeżeli dodatkowo w dobrej wierze, że aberracja jest normą, to lubię ich jeszcze więcej).
Dalej - pan w andropauzie, jako żywo z „Dnia świra”, rychtujący rynsztunek na wojnę z młodością (płodnością et caetera). I że raz chlapnął głupstwo, to się zdarza nawet filozofom, ale żeby drążyć temat?
Jakaś cycata brunetka, która pokazała diabełka na Euro, a teraz pokazują ją wszędzie, nawet na okładce „Newsweeka”. Za co? Dlaczego?
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że się obijam po tandetnej operze mydlanej, w której tak zwane media mi aranżują coraz bardziej absurdalne dekoracje.
Gdy tymczasem ja mam tutaj realne problemy.
Wyhaftować piórem szlaczki z Erną w zeszycie w linie (Erna uwielbia).
Przypilnować, żeby w tym czasie Nowy Człowiek nie grał zbyt wiele na komputerze.
Obetrzeć gile Silnemu.
Czy ten fenomen się tłumaczy jakimś zjawiskiem optycznym?
To, co widzę, nastraja mnie ponuro, niestety.
Słońce zwisa niżej i coraz mizerniej, niezdecydowane, czy jeszcze powinno świecić, czy już otwierać remanent jesienny i raczej by trzeba archiwizować letnie odzienie, jakie to przykre.
Matkopolko, kup dzieciom buty na zimę, nim spadnie pierwszy śnieg.
Oraz szaliczek.
Ugotuj im zupę z wkładką (z kalosza), zawekuj letnie powietrze i zapach rozgrzanej ulicy.
Spocznij.
Co roku mam podskórną nadzieję, że czerwiec potrwa do października.
A tu lipa.
W dodatku, na meteorologiczną, wrześniową przykrość nakłada się przykrość cywilizacyjna, większe nielaty poupychać co dzień w szkole (nadal nie mam patentu na budzenie Erny o świcie), najmłodszy nielat do przedszkola. Łokciem. Kolanem.
- Proszę, wejdź już!
Silny beczy.
- Dlaczego tak płaczesz? – pytam. – Co cię tak smuci, synku?
- Życie. – odpowiada Silny. – Mamo, życie.
I gdyby to nie mnie tak odpowiedział, nie uwierzyłabym.
Wieczorem, a raczej w nocy, kiedy się cicho przekradam do pościeli i zahaczam o łóżko Silnego, Silny gorączkuje. Jest rozpalony rzetelną, dziecięcą infekcją. Niespokojnie rzuca spoconą głową na prawo i lewo.
Silny – uściślijmy, to ważne – nigdy nie choruje. Tzn. nie chorował. Czas przeszły.
Nigdy nie myślę fatalistycznie.
Przeciwnie, na temat przedszkolnych infekcji starałam się w ogóle nie myśleć, nieuniknione impulsy, które mi się kluły po zwojach, dobijałam w zalążku. Do licha! Przecież ja już przechorowałam przedszkole w tym macierzyństwie.
A tu kicha.
Przechoruję je prawdopodobnie powtórnie, dlaczego by nie.
Silny się męczy i nie rozumie, dlaczego nie może oddychać i dlaczego mu ciecze z nosa i w ogóle, DLACZEGO.
Ja tymczasem tkam o poranku strategię, że jak pogodzić zaopiekowanie się nieletnim pacjentem z zasadniczym brakiem planów urlopowych na wrzesień. I gdyby nie nasza niezawodna opiekunka (dziękuję, Pani E.!), musiałabym się podać do dymisji na każdym, nie macierzyńskim polu.
Przedszkolne infekcje rujnują mi grafik.
I to zdanie tylko z pozoru trąci histerią.
To jest rzeczowa konstatacja. Że coś takiego, jak ramowy plan tygodnia/miesiąca – nie istnieje. Tzn. co prawda formalnie ma miejsce, ale w każdej chwili może się zmienić.
I na to wszystko Truman Show.
Jakaś cizia, która twierdzi, że jej feministki pobrudziły w łazience, więc ona to szoruje o drugiej nad ranem, a manikiur jej się wcale przy czyszczeniu nie niszczy (lubię ludzi, którzy się ze swoich psychoz zwierzają publicznie, a jeżeli dodatkowo w dobrej wierze, że aberracja jest normą, to lubię ich jeszcze więcej).
Dalej - pan w andropauzie, jako żywo z „Dnia świra”, rychtujący rynsztunek na wojnę z młodością (płodnością et caetera). I że raz chlapnął głupstwo, to się zdarza nawet filozofom, ale żeby drążyć temat?
Jakaś cycata brunetka, która pokazała diabełka na Euro, a teraz pokazują ją wszędzie, nawet na okładce „Newsweeka”. Za co? Dlaczego?
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że się obijam po tandetnej operze mydlanej, w której tak zwane media mi aranżują coraz bardziej absurdalne dekoracje.
Gdy tymczasem ja mam tutaj realne problemy.
Wyhaftować piórem szlaczki z Erną w zeszycie w linie (Erna uwielbia).
Przypilnować, żeby w tym czasie Nowy Człowiek nie grał zbyt wiele na komputerze.
Obetrzeć gile Silnemu.
"lubię ludzi, którzy się ze swoich psychoz zwierzają publicznie" - powiedziało zimno, które ma dwa blogi oraz konto na fejsiku i w naszej klasie.
OdpowiedzUsuńNo ba, jakby mogło nie lubić.
ja pier...
Usuńnie masz innych problemow?
ja mam - kolezanka umiera.
co ty na to.
W świecie toczy się filozoficzna wojna wózkowa w temacie matek macierzyńskich - czy są uzurpatorkami państwowych trawników, czy może odrabiają lekcje krwiożerczego kapitalizmu dbając o swój czubek nosa, walcząc o swoje. Toczy się też, o ile bardziej istotna, walka o nieprzedawnianie spraw o molestowanie seksualne, o uświadamianie ludziom skali problemu i uwrażliwianie ich na dziecięcą traumę bezradności w obliczu dorosłego, który się nim bawi. Lub – co gorsza – tłumu dorosłych, którzy nagle cichną i ślepną, zostawiając sprawę społeczną licznych nadużyć seksualnych myśleniu kapitalistycznemu – niech każdy sam sobie z tym poradzi, w ramach swojej rodziny/parafii i swojego dywanu, pod który niechybnie kolejna sprawa zostanie zamieciona.
OdpowiedzUsuń=> monika: wózkowe to wykreowany problem, molestowanie nie.
UsuńLos Silnego wycisnął mi łzy z oczu! niby wszystko rozumiem, potrzebę pogodzenia i zachowania i rozwijania ale jednak ... i jakoś smutno się zrobiło
OdpowiedzUsuń=> teatralna: no ba.
Usuńpiątka, zimno; więcej napisać nie mogę, bo Starszej trzeba zrobić inhalacje, a Młodszemu koić lęki egzystencjalne, bo się boi bez niej pójść do szkoły; powiem jeszcze tylko tyle, że dopiero dwa lata temu zauważyłam, że jesienią/zimą spędzamy cały "popracowy" czas w ciemności i przeraża mnie to. Życie, życie... może to i lepiej, że nie miałam czasu zerknąć nawet na okładkę Neesweeka.
OdpowiedzUsuń=> MW: tak, myślę, że i ja kiedyś tam nie zauważałam, jak bardzo ciemno jest zimą.
Usuńzauważanie ciemności przychodzi z latami.
A ja tak sobie myślę, że jest jakiś zamysł w tym rozbijaniu naszych planów.
OdpowiedzUsuńJa od dwóch dni pławiłam się w problemach natury egzystencjalnej, przeżywając i cierpiąc.
Odkąd dziś rano o 6.35 Młodszy objawił się z nawrotem choroby (też pierwszy raz w przedszkolu, też myślałam że już to przechorowałam), moje życie na powrót ma właściwe proporcje.
Przebrać, obetrzeć, umyć, przytulić, poczytać... Psychologicznie od razu mi lepiej.
Pozdrawiam.
=> momarta: tak. proste problemy porządkują realia.
Usuńjak ja dobrze rozumiem Silnego. infekcje w każdym wieku budzą pełne niezgody 'dlaczego'.
OdpowiedzUsuń"lubię ludzi, którzy się ze swoich psychoz zwierzają publicznie, a jeżeli dodatkowo w dobrej wierze, że aberracja jest normą, to lubię ich jeszcze więcej"
OdpowiedzUsuńszczerze? skojarzyło mi się to jakoś z twoim blogiem, a konkretniej z presją prasowania, układania i sprzątania ;))
monika
no co ty? naprawdę?
UsuńI mnie przeraża ten codziennie kurczacy się Dzień Następny. I w całym tym zamieszaniu jesiennym ani newsweek, ani pozostała część otoczenia nawet na chwile nie zdołały zająć mi uwagi...na szczęście :)
OdpowiedzUsuńjak ja Cię kocham, droga zimno. i przepraszam, że ten komentarz nie jest mądrzejszy :) zdrowia dla Silnego!
OdpowiedzUsuńo właśnie, brakowało mi tego porównania - w operze mydlanej. czuję się podobnie.
OdpowiedzUsuńszorowanie czegokolwiek o drugiej w nocy nie mieści się w moim świecie, pewnie jestem dziwna :)
o, tego określenia mi brakowało, w operze mydlanej. czuję się tak samo.
OdpowiedzUsuńa szorowanie czegokolwiek o drugiej w nocy nie mieści się w moim świecie. pewnie jestem dziwna :)
Wszelkie umawianie się z kimkolwiek, w okresie od września do czerwca, kończy się sakramentalnym "Jak mi dzieci nie zachorują" (czyli taka odmiana staropolskiego "Jak Bóg da"). Moje dziecko starsze też przez pierwsze trzy lata życia nie chorowało wcale, a potem zaczęły obie...
OdpowiedzUsuńCo do pani szorującej wannę - starałam się nie być uprzedzona, tłumaczyć sobie, że ona tak ma w kontrakcie itd., ale po przeczytaniu wywiadu w aktualnej Vivie stwierdzam, że to strasznie upierdliwa baba jest, albo, jeśli to kwestia kontraktu - bardzo potrzebuje pieniędzy chyba.
Uściski dla Silnego (rówieśnik mojej młodszej, która katar zna od pierwszych miesięcy życia, które przypadły na pierwsze miesiące przedszkola starszej).