Anke była pierwszą holenderską matką,
którą poznałam z bliska (jeżeli przez poznanie rozumieć dopuszczenie do sofy w
gabinecie, salonu, stołu w kuchni i pokoju nielatów).
Przyjechała za mężem, w ciąży, z
ciężarówką bagażu, do chłodnego, deszczowego kraju bez autostrady.
Poznałyśmy się jesienią.
Kilka miesięcy wcześniej, w lipcu albo w
sierpniu Anke wyszła za mąż. Ślubowali sobie z Gerritem to, co nowożeńcy
ślubują sobie w Holandii - po krótkiej znajomości, to nie był szał namiętności,
raczej solidna zapowiedź zgodnego funkcjonowania.
Anke zbliżała się do czterdziestki, Gerrit
także.
Zamieszkali w obszernym domu w willowej
dzielnicy Poznania. Czynsz najmu opłacała firma, która zaproponowała mężowi
Anke wysokie stanowisko i pieniądze do tej pory dla niego nieosiągalne.
Kruczek intratnego kontraktu był w
zasadzie jeden – wysokie stanowisko i adekwatne pobory czekały na Gerrita w ponurym
kraju bez autostrady, cóż za niekonwencjonalne wyzwanie.
Trafiłam do Anke przez Gerrita, do Gerrita
– nieważne.
Ona debiutowała w Polsce – miała pomysł na
kontynuację tu swojej holenderskiej organizacji, ja debiutowałam w zawodzie,
wiodłyśmy się przez dwa lata współpracy jedna drugą jak chromy ślepego. Szło
nam doskonale.
Nie miałam własnego biura, spotykałyśmy się
w domu Anke, tym wynajmowanym przez firmę importującą do Polski świeże kwiaty.
Stał w głębi starego ogrodu, od drewnianej furtki do drzwi domu wiodła wąska
ścieżka wykładana kamiennymi płytami. Przy wejściu Anke ustawiła ceramiczną gęś
naturalnych rozmiarów. Zabawne, że po latach nadal pamiętam tę gęś, nadobnie kiczowatą.
Dom był dość ponury, bo stare drzewa
reglamentowały dopływ światła, i urządzony z protestancką powściągliwością.
Siadałyśmy w gabinecie Anke. Gospodyni, zanim zaczęłyśmy pracę, przynosiła dwa parujące
kubki kawy i puszkę maślanych ciastek. Kiedy już poczęstowałam się jednym z pojemnika
podsuniętego mi przez Anke, ta zatrzaskiwała wieczko i odnosiła puszkę do
spiżarni. Bez względu na to, jak długo byśmy nie rozmawiały, nigdy nie
proponowała powtórki kawy, ani repety z ciastek.
Wspierałam ją w egzegezie zawiłych
lokalnych obyczajów, używała mnie też jako tłumaczki.
Pracowałyśmy, gadałyśmy, piłyśmy kawę, ciąża
Anke rosła w miarę skracania się dnia, później rosła w miarę jego wydłużania, rejestrowałam
to peryferiami jaźni, rozmnażanie człowieka niezbyt mnie wówczas zajmowało.
Kiedy przyjechałam do niej któregoś ranka, Anke nie
była już w ciąży, za to promieniała i zamiast do gabinetu powiodła mnie na
piętro. Najpierw długo szłyśmy krętymi schodami, później równie długo –
korytarzem. Wreszcie Anke otworzyła drzwi. Na środku pokoju, na podłodze z sosnowych desek stała kołyska przykryta jasną firanką, lekkim baldachimem z
falbanką. Oprócz kołyski w pokoju nie było żadnych sprzętów, żadnych mebli, tylko
pod ścianami stały jakieś paczki w pastelowych barwach, wyglądały na nierozpakowane
prezenty dla niemowlaka. Anke, przytykając palec do ust nakazała milczenie. Na
palcach zbliżyłyśmy się do kołyski. Wewnątrz spało dziecko.
To była scena jak z Polańskiego, dziecko
Anke niczym dziecko Rosemary, w wielkim pustym pokoju, w wiklinowej kołysce, w
ciszy, w słabym świetle filtrowanym gęstymi gałęziami. I chociaż dzieci mnie wtedy
nie dotyczyły, pamiętam, jak mnie uderzył chłód tej sytuacji. Dość, w istocie,
nieludzki. Mam wrażenie, że tak o tym pomyślałam, że to dziwne, zostawiać
dziecko całkiem samo (acz nie gwarantuję, bo minęło sporo lat). Kiedy wyszłyśmy
z dziecięcego pokoju i Anke delikatnie zamknęła za nami drzwi, poszłyśmy jak
zwykle do gabinetu i pracowałyśmy jakiś czas. Anke nie zaglądała do syna.
Myślę, chociaż to może być projekcja, że Anke wyłożyła mi wtedy kilka swoich zasad
wychowawczych. Dziecko śpi osobno, posiłki regularnie, nic mu się nie stanie,
jeżeli trochę popłacze.
Rok później Anke urodziła kolejnego syna.
W kolejnym roku kontrakt Gerrita dobiegł finału
i Anke zapakowała wyposażenie obszernego domu w dwie albo trzy ciężarówki. Pojechali.
Nigdy więcej się nie spotkałyśmy.
Prawdziwa Anke nie miała oczywiście na
imię Anke, jej mąż, nie-Gerrit nie kierował firmą sprowadzającą kwiaty. Nie
mieszkali na poznańskim Sołaczu. Poza tym cała reszta to prawda. Zresztą,
czymże jest prawda, że się posłużę zużytym wytrychem z Piłata.
Prawdą była kołyska w pustym pokoju. Dwoje
dzieci.
I różne od mi znanych metody wychowawcze.
A teraz czytam „Dobre życie” Karoliny
Domagalskiej i bardzo chcę, żeby w deszczowym kraju, w którym już jest
autostrada było jak w Rotterdamie.
Moja utopia ucieleśniona.
Zastanawia mnie to 70 godzin tygodniowo?
OdpowiedzUsuńCoś mi się wydaje, że mamy do czynienia z kompensacją wymuszoną nowym zwyczajem, a nie faktyczną troską o relacje w rodzinie (rodzice-dzieci, ale także ojciec-matka). Nie pasuje mi tu ten miękki kapitalizm... A może to już jest socjalizm?
W naszych realiach to ciągle utopia...
OdpowiedzUsuńTeż mi sie takie coś marzy, żeby nie być nie-dobrympracownikiem i nie-matka. Tylko byc i matką i pracownikiem. I zeby to samo dotyczylo mojego drugiego pół.
OdpowiedzUsuńW naszych warunkach to chyba jednak wciąż utopia... A tak na marginesie - dobry tekst napisałaś. Gratuluję, mistrzowski wręcz obrazek.
OdpowiedzUsuńteż to dziś czytałam, tak, myślę, że tak to powinno wyglądać i wierzę, że dojrzejemy do tego jako społeczeństwo.. kiedyś.. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńA jak tak mam, bo mieszkam w Rotterdamie. Tu naprawde tak jest. Mam szczesliwe dzieci, nie pracuje w srody, temu o tej porze siedze za komputerem, bo jutro wolne. I mialam pusty pokoj a w nim tylko lozeczko dziecka, bez poduszki (surowo zabronione), i tak! Zgadzam sie, nic sie dziecku nie stanie jak troche poplacze. Zadno do tej pory nie mialo antybiotyku, a maja 7 i 6 lat. Zaden lekarz nie zapisze tak od razu. i mimo tego ze moje dzieci nie widza slonca, tu ciagle pada deszcz, i szare chmury.
OdpowiedzUsuńLubie te utopie!
Nie, pieniadze nie rosna nam na drzewie w ogrodze. Pracujemy, zycie kreci sie tutaj naprwde szybko. Moja pensja czesciowo tylko idzie na przyjemnosci, za reszte sie zyje, jak wszyscy. Kupujemy tansze rzeczy, ale wystarcza nam jako rodzinie, na wszystko. nie ma wyboru czy chleb, czy mleko. czy rachunek za swiatlo, czy za telewizje. po prostu sie placi. Porownanie jest proste mysle: patrzac na wysokosc pensji, tutaj 100 euro, to tak jak 100 zl w Polsce. Tylko ze tutaj za 100 euro zrobie tygodniowe zakupy dla 4 osobowej rodzimy. Koszyk w miare pelny. w Polsce za 100 zl nie kupi sie nic... i na tym polega roznica.
Przyjezdzajac tutaj 11 lat temu, nie mielismy z mezem pojecia jakie zycie nas spotka na Zachodzie. Teraza mysle ze podjelismy sluszna decyzje. Nie tracimy czasu na dorabianie sie. My cieszymy sie zyciem. Bardzo czesto mowimy: "bo u nas w Holandii..." nie dla szpanu, po prostu innego domu, innego skrawka ziemi na wlasnosc nie posiadamy. I to jest dla nas DOM. Nasz Dom. Nie wyobrazam sobie ze moglibysmy mieszkac gdzies indziej.
Wytłumaczcie mi, proszę, o co chodzi z tym pustym pokojem. To się jakoś przekłada na wolne środy? Czy chodzi tylko o to, że taki osobny pusty pokój to także dla nas utopia (w typowym M-3...)? Każde następne dziecko ma ten swój pusty pokój? Marzyłabym o takiej polityce prorodzinnej, jaka jest w Holandii (Anglii, Francji...), ale nie widzę u swoich pociech uszczerbków na zdrowiu i psychice z tego powodu, że pierwsze 3-6 lat życia spędziły z nami na zatłoczonych 40 metrach kwadratowych, śpiąc na połączonych materacach w otoczeniu regałów z książkami. A gdyby Państwo dało możliwość wybudowania dużego domu za pensje nauczycielskie - pewnie i tak bym nie trzymała niemowlaka za zamkniętymi drzwiami pustego pokoju. Nie uważam tego za ideologię - jeśli ktoś bliski mi płacze, to nie myślę "niech sobie popłacze, nic mu się nie stanie".
OdpowiedzUsuńA ja przyznaję, że nie wiem, o co chodzi zarówno z pustym pokojem, jak i z powyższą notką Zimno. Łapię natomiast zeskanowany tekst i jego treść nie wydaje mi się być aż tak abstrakcyjno-utopijna.
Usuńmonika
A ja miałam dokładnie takie same odczucia, jak Zimno - chcę tak żyć, jak rodzina z Rotterdamu! Chcę takiej utopii tu, w Polsce, w Poznaniu! Chcę pracować góra 4 dni w tygodniu w pracy,którą lubię i żeby starczało na rachunki i wyjście do kina, czy płytę i książkę, tak po prostu. I żeby choroba dziecka to nie był zawsze i wyłącznie problem zwolnienia się z pracy mamy, ale i u taty w firmie żeby istniała taka opcja. Ogródek, ekologia, prostota, wolność. a co do historyjki odmalowanej tak sugestywnie przez zimno: samotna kołyska w pustym pokoju to faktycznie nie w naszym - polskim - stylu, ale u protestantów to działa, podobnie jak puszka z ciastkami, którą się chowa (a propos, słyszałam o tej puszcze i jednym rozczęstowanym ciastku już z kilku źródeł, więc to raczej powszechne podejście).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! M
Potwierdzam, taka utopia jest w NL bardzo powszechna. Wlasciwie zgadzam sie ze wszystkim ze skanu, poza cena mieszkania (ale fakt, nie mieszkam w Rotterdamie). Moj maz ma jeden dzien wolny, i jeden dzien mam wolny ja. Junior jest dzieki temu w zlobku 3 dni w tygodniu (zlobek - 6 dzieci na pania, musza byc co najmniej dwie panie, nawet, jezeli dzieci jest mniej). Piatek to moj swiety dzien z dzieckiem i nie ma sily, zeby to zmienic (tez nie sprawdzam maili i nie odbieram tel).
OdpowiedzUsuńObrazek opisany przez Zimno: jestem bardzo sklonna w niego uwierzyc. Tutaj dzieci sa puszczane samopas, i od niemowlectwa uczone zajmowania sie same soba, i takie cyrki, jakie odstawiamy u nas w domu (usypianie Juniora na przyklad) standartowej Holenderce otwieraja ze zdziwienia oczy: jak to, to on nie zasypia sam??? Jednoczesnie, Holandia jest jednym z najlepszych miejsc do wychowywania dzieci i ma najszczesliwsze dzieci na swiecie (nie pamietam, wg czyich badan).
To "puszczanie samopas" to nic innego jak uczenie samodzielności. Dzięki samodzielności dziecko może więcej odkryć, doświadczyć i zrozumieć. Samodzielność dziecka przekłada się na jego większe poczucie wartości, na samoświadomość i chęć podejmowania decyzji. Dawanie tej wolności to wg mnie znak miłości rodzica.
UsuńW Polsce natomiast dzieci często trzymają się kurczowo spódnicy matki, z czego powyższe matki wydają się być tak dumne, bo to przecież znak bliskiej więzi (?!?). Aniedajboże wypuścić dziecię spod skrzydeł, przecież krzywdę sobie zrobi.
monika
Nie wiem na ile moze to byc istotne, ale teraz zwrot za przedszkole, to max. 36%..Ja pracuje tylko na przedszkole (4 razy w tygodniu..)
OdpowiedzUsuńA ja żyję TU i teraz w takiej własnej utopi. Pracuje 3-4 popołudnia. Z wyboru. W moim zawodzie się da. Zarabiam mniej niż bym mogła ale za to mam czas dla Dzieci. Mąż ma go niestety mniej.
OdpowiedzUsuńPrzytulam do snu bo lubię, ale dzieci same sobą też potrafią się zająć. Kiedy potomstwa jeszcze nie miałam,a żona kuzyna w USA dzieci na sposób holenderski "chowała", wydawało mi się to ok. Taka dyscyplina. Szacun. I OK w stosunku do nie moich dzieci...Każdy wychowuje jak chce.Ja tam Moje lubię rozpieszczać. A wieczorne tulanki i wygłupy są super.
Autorkę pozdrawiam. Właśnie niedawno odkryłam. Świetny blog. Polecony zresztą...
Ela
po prostu bajka. a z bajkami w życiu różnie bywa.
OdpowiedzUsuńSzkoly w srody sa do 12.30. Dlatego nikt nie chce pracowac w srody :) Ja tego tak rozowo nie widze. Opieka do dziecka jest droga, dlatego warto zostac samemu z dzieckiem a i czasem pracujac mniej zarabia sie wiecej - przy mniejszych dochodach ma sie wiecej bonusow z urzedu skarbowego. Ot co.
OdpowiedzUsuńJa na przyklad w srody pracuje i to wiecej - dlatego mam prace. Musze wynajmowac wtedy opiekunke. Cos za cos.
I bardzo bym chciala tyle placic za mieszkanie co w Rotterdamie. Oj bardzo :)
140m kwadratowych za 165 tys Euro? W Roterdamie???? Przepraszam bardzo ale mieszkalam tam 6 lat i w Rotterdamie mieszkanie o takiej powierzchni kosztuje co najmniej DWA razy tyle. I prosze mi nie wmawiac ze sie czepiam ale mysle ze opisujac rzeczywistosc nie nalezy sciemniac. Co wiecej koszt zlobka na 5 dni wynosi 1500 Euro. Ja bardzo Holandie lubie i zamierzam tam sie osiedlic na stale ale nie jest to do cholery Kraina Muminkow ani kraj miodem i mlekiem plynacy. A co do wychowywania dzieci to faktycznie nikt sie tam z dziecmi przesadnie nie cacka - i jakos krzywda im sie nie dzieje. I nie znaczy to ze nie ma czasu na przytulanki i caluski. Jak najbardziej jest tylko nie zawsze i na KAZDE zawolanie.
OdpowiedzUsuńLudzie, jak ja bym chciała móc pracować na część etatu i żeby nam starczało. I jak ja się boję dodatkowego macierzyńskiego, podczas którego dostanę 60% zasiłku. Teoretycznie mogę wtedy pracować na część etatu i brać zasiłek. To jednak bez sensu. Przecież gdybym miała z kim zostawić dziecko, to bym nie była na urlopie. A tak popróbuję sobie tego "słodkiego miłego życia" przez rok (aż!), bo przy dwójce poprzednich dzieci macierzyński był krótszy (raz ok. 5 miesięcy a raz pół roku razem z zaległym wypoczynkowym). Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńMój pracodawca zgodziłby się na pracę na 3/4 albo pól etatu...niestety w ostatecznym rozrachunku musiałabym zapewnić opiekę dla dziecka na te min. 4 godziny. Babci niet, żłobek 300 zł, albo opiekunka ok. 500zł (wersja optymistyczna). więc finansowo wychodzi kiepsko, bo przy taki rozliczeniu pensji ledwo mogę się utrzymać...
OdpowiedzUsuńnie wiem czemu ale na propozycje jednego dnia wolnego, mój pracodawca nie wyraził zgody. prawie mnie wyśmiał...dziwne godzinowo wyszłoby tak samo a mimo to...odrzucił prośbę..
"...bo mężczyźni nie gotują, nie robią zakupów, zajmują się tylko zabawą"
OdpowiedzUsuńDzień dobry,
piszę tu pierwszy raz, mimo że od dawna z radością i wielką ciekawością podczytuję Pani bloga. Wydaje mi się, że powyższy cytat może być kluczowy - pozostanie przez jeden dzień "roboczy" w tygodniu z dzieckiem, perspektywa totalnego oderwania się od pracy i poświęcenia go na zabawę z ukochanym małym człowiekiem, brzmi naprawdę kusząco. Prawdopodobnie inaczej by wyglądała sytuacja, gdyby zamiast środy byłyby to: poniedziałek, wtorek, etc. - aż do piątku - czy nawet 2-3 dni w tygodniu, ale z włączeniem w dniówkę wszelkich prac związanych z ogarnięciem domu i przygotowaniem obiadu dla całej rodziny. I nie piszę tak dlatego, że mam tak złe zdanie o mężczyznach, tylko po prostu wydaje mi się, że opcja zabawy z dzieckiem raz w tygodniu, bez konieczności wykonywania jakiejkolwiek pracy, jest opcją idealną. Dlatego konstrukcję "Nawet jeśli (...), to jednak" w kolejnym fragmencie w czerwonej ramce zmieniłabym na: "Ponieważ";)... Niemniej jednak opisana wizja funkcjonowania holenderskiej rodziny rzeczywiście jest grzechu warta;)
Serdecznie pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego dla Pani i całej Pani Rodziny. Lubię czytać Pani teksty:)
Magda