poniedziałek, 13 maja 2013

2.186

Dzisiejszy „Przekrój” niespodziewanie puentuje moją notkę o patriotyzmie/odmiana holenderska, świąteczna. Redbad Klijnstra, przekrojowy bohater tygodnia tak oto rzecze:

„Dzieciństwo spędziłem w Holandii. Kiedy w Polsce trwała walka o wolność, ja zmagałem się z tym, jak radzić sobie w rzeczywistości, w której wszystko mi wolno. Kiedy wszystko ci wolno, stajesz przed lustrem. Widzisz siebie i musisz sam się ograniczyć, odpowiadając sobie na pytanie, jakim chcesz być człowiekiem.”


A dwa zdania wcześniej:

„Wolność słowa jest czymś podstawowym. W Polsce nie można zgodnie z prawem obrażać prezydenta, w Holandii można obrażać królową. To, że królowa holenderska ustawowo nie reaguje na obelgi, określa właśnie jej nietykalność. Był czas, kiedy przeprowadzano masowe ataki na nią, i wtedy pewien znany holenderski dziennikarz powiedział, że wolność słowa polega na tym, że można mówić wszystko, co się chce, ale nie powinno się chcieć mówić wszystkiego, co się może. On odwoływał się do wewnętrznego poczucia gustu, poziomu i umiejętności rozpoznawania pewnych granic, które każdy sobie wyznacza w ramach wolności wypowiedzi.”

[źródło: „Republika Redbada”, rozmowa Hanny Rydlewskiej, „Przekrój” Nr 19 (3537) z 13 maja 2013 r.]



Kiedy wszystko ci wolno, musisz się sam ograniczyć.
Kupuję to – do dalszych przemyśleń.



… przemyśleń, które mnie wiodą na manowce i na opłotki refleksji i nie ruszam ani o literę naprzód na blogu od czasu, kiedy mi tu pisaliście o niekonieczności szkolnych świetlic.
Oczywiście nie zmieniłam zdania.
Oczywiście ani na jotę.
Nie po to się ma blogaska, żeby się dać przekabacić czytelnikom ;)
Ale - skoro się już miewa czytelników, to warto wejść z nimi w polemikę. Co prawda nikt od tego nie będzie mniej głodny, ani lepiej ubrany, ani znacznie szczęśliwszy, ale idee idą w ruch, a to napędza jakieś metafizyczne tsunami, powiedzmy.
(jest północ, bredzę)


Zrekapitulujmy.
Zabulgotałam w kontekście „sześciolatków w pierwszej klasie” i krótszego o rok cyklu edukacji w podstawówce (swoją drogą - nadal nie znalazłam odpowiedzi na pytanie, co z tym skradzionym rokiem, co się stało z zerówką? kiedy się ją nadrabia? między czym a czym? szukam dalej, nie ustaję, chociaż dziwnym trafem antycypuję odpowiedzi), więc się oburzyłam, że od tego roku szkolnego, który trwa, dziewięcioletnie dzieci zostają po lekcjach bez opieki, bo nie przysługuje im prawo do świetlicy.
Mam dziewięciolatka, nie jestem teoretyczką.

Odpowiedzieliście, że moje wizje szkoły zajmującej się nieletnimi po lekcjach są emanacją macierzyńskiej nadopiekuńczości, niezdrowej potrzeby kontroli i lęków przed światem. Że skoro szeroko pojęci „my” chodziliśmy z kluczem na szyi, to i naszym dzieciom ten klucz nie zaszkodzi. Że samotność jest konieczna dla rozwoju. Wątek obierania ziemniaków też się dość istotnie przewinął (i jest on – wbrew pozorom – nie do pominięcia).

Dumam nad tym. Nad kontrolą, lękiem. I nad istotą opieki.
A dzisiaj to już w ogóle jestem w tej mierze dyplomowaną specjalistką, bo Nowy Człowiek dopiero co wrócił z weekendu w towarzystwie paczki kolegów. Był zupełnie sam-samiusieńki przez całe dwa dni, tylko z kumplami i z rodzicami jednego z nich. Jak ten paluszek jedyny, bez mamusi. I przeżył.
[Tak się robi na blogasku mentalny striptiz. Nie jestem otóż, Drodzy Państwo, żadną nadopiekuńczą wariatką i czasami spuszczam Nowego Człowieka z macierzyńskiej smyczy.
CZASAMi, rzekłam.]


A poważnie, to po wielodniowych przemyśleniach dobiegam oto do lotnej konkluzji, że doprawdy nie ma co kruszyć kopii o świetlice (w sensie – ścierania się argumentów za i przeciw, a nie w sensie instytucjonalnym, bo w sensie instytucjonalnym byłoby chyba lepiej, żeby jednak rodzice mogli mieć wybór). Sprawa sprawowania opieki nad większym dzieckiem jest zdaje się równie indywidualna, jak karmienie piersią, jak spanie w jednym łóżku z trzylatkiem, ewentualnie – jak użycie smoczka (zwanego przez Silnego niuniaczem) do kojenia nerwów.
To jest w ogóle, zdaje się, kwestia indywidualnego doświadczenia.

Sama nigdy nie biegałam z kluczem na szyi. Co prawda w tamtych czasach nikomu nie przyszłoby do głowy odprowadzać mnie codziennie do szkoły i z niej codziennie prowadzić z powrotem za rękę, ale wracałam po lekcjach do domu, w którym były babcie albo mama i dwudaniowy obiad i tak dalej, cała ta sielankowa otoczka dzieciństwa pod koniec XX wieku. Tak czy inaczej – jako nieletnia smarkula nie byłam (choć bywałam) sama i myślę, że to miało znaczenie. Mam też wrażenie (i nadzieję, że jest to wspomnienie, a nie projekcja), więc mam wrażenie, że świadomość istnienia opieki jest dla nielata istotna rozwojowo. Że obecność dorosłego daje poczucie bezpieczeństwa. Nie tylko noworodkom. I nie wyłącznie nękanym lękiem separacyjnym dzieciom siedmiomiesięcznym. No i póki co to właśnie poczucie chcę zapewnić Nowemu Człowiekowi (a także Ernie i Silnemu) – że nie jest sam. Że gdzieś w tle jest dorosły, do którego się można odwołać.
Czuję, że jeszcze jest czas na cięcie maczetą po korzeniach.


A ja cóż. Nie biegałam z kluczem, nie obierałam ziemniaków przed odrobieniem lekcji. Nie wisiałam również głową w dół na trzepaku, ponadczasowy kompleks dzieci z domków jednorodzinnych. Ci z osiedli wisieli, a w siódmej klasie palili fajki za śmietnikiem.
Jeeeej, trzepak! Jeeeej, śmietnik!
Styl wychowawczy mojej mamy brzmiał tymczasem „ucz się, dziecko i czytaj” i pamiętam nawet pewien letni wyjazd na obóz harcerski, na którym mi powierzono (mnie i komuś jeszcze) obranie garnka ziemniaków. Rzecz się skończyła dość wyrazistym stresem, bo nie za bardzo sobie radziłam z interakcją kozik-ziemniak. Co jednak nie zmienia faktu, że na dłuższą metę komenda „czytaj!” okazała się bardziej życiowo użyteczna, niż umiejętność posługiwania się nożykiem.

Podsumowując – moje wizje zakresu opieki nad dziewięciolatkiem mają źródło w indywidualnym doświadczeniu.
Niestety, w obecnych czasach na moje dzieci nie czeka dwudaniowy obiad o piętnastej w dni powszednie.
Stąd mój postulat dotyczący świetlic.
Nadal twierdzę, że nie taki bez sensu.






25 komentarzy:

  1. na mnie też czekał obiad o 15:00... i uśmiech...
    klucz na szyi to drugi koniec kija...
    a świetlica? jeden z kompromisów...
    i nie wiem bliżej którego końca kija?
    moim synem po szkole zajmowała się "płatna babcia"... też kompromis...
    szukaj dalej...

    OdpowiedzUsuń
  2. świetlica super sprawa. nie dlatego że nie ma kto siedzieć z dziećmi w domu tylko dlatego ze córka musi poczekać za młodym który kończy w innych godzinach. gdzie ma to robić, pod sklepem?

    OdpowiedzUsuń
  3. Zimno Drogie - jedziesz po bandzie i wsadzasz kij w mrowisko - zapewne specjalnie i z premedytacją, i z uśmiechem na ustach. Zaraz pokolenie lat siedemdziesiątych rzuci się sobie do gardeł...

    Że niby trzepak = fajki (czy spójnik gramatyczny "a" odpowiada tutaj koniunkcji?) i czytanie vs. obieranie ziemniaków (alternatywa wykluczająca?) I bloki kontra badylarze z domków jednorodzinnych?

    A czy grzyby Zimno samo obiera i czyści (tym kozikiem), czy kupuje już oczyszczone na straganie?

    Nieustające poranne pozdrowienia:-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Żono, nie judź!

    A Goldie wisiał na trzepaku, choć jako patentowany niedojda nie umiał robić na nim takich wymyków, jak co sprawniejsi koledzy. Tyle, że na tłumek dzieciaków wałęsających się po praskim podwórku zerkała z okien bloku armia cioć, babć i matek. I jednak najpoważniejszą używką były popalane za śmietnikiem szlugi; powtarzaliśmy sobie plotki o tym, że gdzieś kogoś widziano z tubką Butaprenu...
    A dziś niewielką ulicą, przez którą wracałem ze szkoły na te podwórze, sunie sznur autobusów, wokół śmietnika przez naturalną dla tego miejsca woń przebija się słodki zapach marychy, trzepak podpierają młodzieńcy nabuzowani nie tylko młodością... Mam wrażenie, że to nie tylko ja się zestarzałem - również i to podwórze przestało być (względnie) bezpieczną przestrzenią.


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyżbyśmy wychowywali się w tych samych okolicach? :) czytając Zimno też myślałam o moim dzieciństwie na praskim podwórku w latach siedemdziesiątych, gdzie siedziałam z kluczem w kieszeni... I obierałam ziemniaki czekając na powrót mamy z pracy... I czytałam... I wisiałam na trzepaku... I nigdy, ani ja, ani żadna z moich współwiszących, nie paliłyśmy tam papierosów. I choć to raczej rozwinięta umiejętność czytania doprowadziła mnie do miejsca, w którym teraz jestem, czasu spędzonego na obieraniu ziemniaków nie uważam za stracony (kiedyś trzeba móc przemyśleć, co się przeczytało).
      A jednak absolutnie popieram potrzebę istnienia świetlic i możliwości oddania do nich dzieci na "przechowanie" do czasu powrotu rodziców. I może różnica polega na innym miejscu (mieście) w którym wychowywałam się ja, od tego, w którym wychowuje się moje dziecko? A może to sprawa innych czasów? Siedząc na podwórku byliśmy pod wizualną opieką wszystkich cioć-sąsiadek, mam innych znajomych dzieci; ludzi, którzy zwracali uwagę na to, co dzieje się wokół i chcieli, i umieli reagować, kiedy się coś złego dzieje. Tu gdzie mieszkam widzę, że dorośli reagują tylko wtedy, gdy to ich dziecku dzieje się coś złego, wszystkie inne mogą się pod okiem dorosłych pozabijać. Ja miałam do szkoły 200 m. Moje dziecko, nawet gdyby chodziło do szkoły rejonowej miałaby do przejścia 2 km., z ruchliwymi ulicami po drodze (a mieszkamy na osiedlu).
      Bardzo bym chciała, by moje dziecko miało takie możliwości "podwórkowe", jak ja, bo wspominam tamte czasy bardzo dobrze (mogłam chodzić do darmowej świetlicy przy szkole, ale ciekawiej było na podwórku a i moi rodzice nie bali się zostawiać mnie, nie tyle samej, co w dobrze zintegrowanym środowisku). Ale teraz tego nie ma. I trudno. I trzeba zadbać o dziecko w warunkach, jakie się zastało, a nie w takich, jakie pamiętamy ze swego dzieciństwa.
      I właśnie brak świetlicy (przysługuje tylko rodzicom samotnie wychowującym dzieci) spowodował, że moje dziecko nie poszło do szkoły rejonowej.
      joa

      Usuń
    2. Ja też nie popalałem, fuj, ale koledzy i owszem.

      Sam już nie pamiętam, czy świetlica była dostępna dla starszych dzieci niż czwartoklasiści, pewnie nie, bo była nieduża, ale i poza świetlicą było co robić na terenie szkoły. Otwarte boisko, pod okiem umiarkowanie czujnym okiem dozorcy i jakiejś oddelegowanej woźnej, biblioteka, kółka zainteresowań (dla zainteresowanych) i zajęcia wyrównawcze (dla niezainteresowanych)...

      Mamy w niedalekiej okolicy znajomych, których podwórko jest pewnie jeszcze lepsze niż to z moich wspomnień: dzieci z całej wielkiej kamienicy odprowadzane i przyprowadzane ze szkoły/zajęć popołudniowych przez tego z sąsiadów, kto akurat ma czas, bawiące się razem pod oknami i przebiegające tabunem przez liczne zaprzyjaźnione mieszkania (przyszłam na obiadek :-)). Szkoda, że mieszkania tam są (na razie?) poza naszym zasięgiem.

      O pożytkach z sensownie prowadzonej świetlicy (nie traktowanej jak przechowalnia, ale miejsce pracy z uczniem) nawet szkoda się rozpisywać - no sense in preaching to the choir.

      A do Zimna: dobry nóż szczelinowy pozwala bezpiecznie czytać z obieranym ziemniakiem w ręku, dobrze mieć tylko jakieś czyste narzędzie do przewracania stron.

      Goldie

      Usuń
    3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  5. Lubie spacerować po jednym starym osiedlu w moim mieście. Czuję się tam, jakbym powróciła do czasów dzieciństwa. Bardzo dużo zieleni, cisza, spokój, ale i coś jeszcze. Mianowicie, absolutnie inny układ osiedla, niż te, które widzimy dzisiaj. Otóż w samym jego centrum znajdują się szkoła, przedszkole, małe sklepy, apteka, plac zabaw, boisko, basen, biblioteka, kawiarnia. Te budynki otoczone są licznymi blokami mieszkalnymi (wcale nie tak ciasno budowanymi jak dziś) a dopiero za nimi znajdują się ulice. Łatwo więc zobaczyć tę różnicę, że wtedy, te kilka dekad temu, dziecko biegające z kluczem na szyi nie musiało w drodze do szkoły/ sklepu, domu kolegi ze szkoły, pokonywać stu skrzyżowań, a na swoim podwórku było o wiele bardziej bezpieczne. I swobodniejsze, no bo dzisiaj mamy ogrodzony blok, ogrodzony plac zabaw z kluczykiem dla zaledwie kilku mam i po dwa, a nawet trzy wraz se służbowym - samochody na jedną rodzinę - masakra jakaś. Czasy są zupełnie inne, więc ja ten lęk przed puszczaniem dzieci z kluczem na szyi w zupełności rozumiem.


    OdpowiedzUsuń
  6. Dżizas, jak to, 9-latek nie ma świetlicy? Zmino, umarłam. Jeteś moją idolką.

    OdpowiedzUsuń
  7. Sprawę świetlicy i chodzenia na drugą zmianę podsumować można tak: Nieraz jak dzieci mają ciężej, to nic złego z tego nie wynika. Czasem nawet może wyniknąć coś dobrego. A czasem nie.

    Ale dlaczego zmieniać istniejące rozwiązania na gorsze? Dlaczego ograniczać wybór? To nigdy nie jest dobre!

    Dlaczego dzewięciolatek nie może być w tej świetlicy, w które dotychczas być mógł (przecież nie musiał! mógł ożywiać tradycję zwisania na trzepaku i dostać ten klucz na szyję!)?

    Bo samorządu nie stać?
    Bo wszystko jedno?
    Bo "niech się hartuje"?
    Bo "ja miałam klucz na szyi i wyrosłam na porządnego człowieka"?

    Reforma nie daje nic nowego. Zabiera tylko pewne rozwiazania, które przymusowe nie były (kto chciał, mógł dzeicko posłać wcześniej do szkoły, kto chciał mógł posłać dziecko do świetlicy).

    OdpowiedzUsuń
  8. Kurczę, napisałam i znowu zniknęło. Napiszę jeszcze raz. Gdybym się powtarzała, proszę o wycięcie jednego wpisu.

    Chodzi o to, że do tej pory dziewięciolatki nie musiały chodzić do świetlucy. Ale mogły. A teraz odbiera się tę możliwość. Bo?

    Bo nic się nie stanie?
    Bo niech się hartują?
    Bo za moich czasów było dobrze?
    Bo samorządów nie stać?
    Bo ktoś nie pomyślał?

    OdpowiedzUsuń
  9. Świetlica w porównaniu z okresem wakacyjnym to tylko mały, malusieńki problem. Co zrobić z dzieciakiem w czasie magicznych dwóch miesięcy zamkniętej szkoły, gdy w miarę normalnie pracujący człowiek ma szanse na maksymalnie dwa tygodnie urlopu? I tu już zagadnienie dotyczy wszystkich dzieciaków, nie tylko tych w wieku 9+.

    OdpowiedzUsuń
  10. Zimno,
    W sumie jestem w obozie tych z "kluczem na szyi", choć problem bezpośrednio mnie nie dotyczy. Wychowałam się w domu, w którym też zawsze ktoś był,a świetlica przysługiwała wszystkim. Wiejski obszar z 8 klasami, a nie wielkomiejski moloch. Kłuje mnie jednak Twój argument, że oto " na dłuższą metę komenda „czytaj!” okazała się bardziej życiowo użyteczna, niż umiejętność posługiwania się nożykiem." Odbieram to jako " spędzałam czas pożytecznie, rozwijałam się, kształciłam, i zobaczcie, gdzie i kim teraz jestem, a wy co? siedzieliście na trzepaku, no co wy teraz robicie?" Piszesz jednak Zimno tak pięknie, tak przekonywująco, cudownie, pewnie i lekko, że rozumiem i popieram. Nie mogę na razie zwizualizować sobie zostawienia dziecka samego, jako że mam w domu niezwykle pomysłowego 3-latka, który zostawiony wczoraj na chwilę w pokoju pomazał długopisem krzesło skórzane:-)Żyjemy w czasach kultu dziecka, jego priorytetów i wg jego rytmu. Kiedyś dziecko na imprezie rodzinnej lub w obecności gości miało siedzieć cicho, dziś to ono jest w centrum zainteresowania. Kiedyś dziecko miało odrobić lekcje i tyle, dziś musimy je zawieźć na angielski, hiszpański czy chiński. Takie czasy, co by nie patrzeć, chyba jednak lepsze. Pozdrawiam,
    Jula

    OdpowiedzUsuń
  11. Miałam trzepak, ziemniaki, obiady w szkole, klucz na szyi (mama wracała o 17, ojciec później a babcia była od święta), młodszego o 5 lat brata do odebrania z przedszkola i mieszkałam w wieżowcu ale papierosów za śmietnikiem nie paliłam. Jeździłam na obozy harcerskie, na biwaki, kolonie a w domu miałam "ucz się, dziecko i czytaj". Nie jestem w temacie świetlic, ale porównania są (wg mnie) wyjęte z czapy.

    (@Anonimowy: a w wakacje, jeśli nie byłam na obozie/kolonii, siedziałam w domu aż ktoś wróci z pracy. z dwójką młodszego rodzeństwa. wszyscy żyją.)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. shenn, ja też, ja też! Albo jeździłam rowerem przez pół miasta do mamy do pracy i tam dziurkowałam albo zszywałam wszystko, co się dało :D Wyobrażasz sobie to teraz? Beata

      Usuń
    2. Gdy dojeżdżałam do poprzedniej pracy (2 lata temu), tym samym autobusem jeździły dzieci do szkoły. Niektóre tylko 2-4 przystanki, inne gdzieś dalej. 9latki też. Same.

      Usuń
  12. ja tez miałam epizod z kluczem na szyi, ale też mam była w domu (młodszy brat).
    ale to były INNE CZASY.
    czasy, gdy samochód po ulicy oddzielającej szkołę od domu przejeżdżał raz na godzinę albo i rzadziej, bo mało kogo było wtedy stać na samochód.
    narkotyki nie były dostępne jak cukierki.
    i tak dalej, i tak dalej.
    to był INNY świat.
    można było puścić dziecko na pół dnia na podwórko, wszyscy tak robili i nie było sie o co lękać.
    dlatego jestem absolutnie za świetlicą do końca podstawówki, tylko w dwóch grupach wiekowych.
    lepieej dmuchac na zimne niż pluć sobie w brodę.

    OdpowiedzUsuń
  13. Po Twojej poprzedniej notce popytałam sąsiadów - Młody jest w 4 klasie, chodzi do najzwyklejszej, osiedlowej szkoły... świetlica dla 4klasisty JEST dostępna, wystarczy chęć uczęszczania do niej zgłosić we wrześniu... eee... może jednak nie ma problemu????

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie też korci, żeby zapytać - mówiłaś w jednym z wywiadów, że Twoje dzieci chodzą do niepublicznej szkoły - naprawdę ta szkoła nie zapewnia opieki po lekcjach? Mam koleżankę (matka czwartoklasistki), która właśnie dlatego zdecydowała się na opłacanie szkoły, bo dziecko ma rozmaite zajęcia po południu i opiekę; wiem, że szkoła zapewnia też dowóz busem dzieci. Nie jest to jakaś hiperdroga i superelitarna placówka typu Montessori w wydaniu szkolnym, głowę daję, że tańsza niż w Poznaniu. Chyba że ta cała dyskusja jest dla idei et pro publico bono.

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  14. hmmmmmm ja tez z Wielkopolski- racja świetlicy - brak, ubolewam, choc staram sie aby moje dziecię nauczyło sie samo wracać do domu ze szkoły, przygotowując je na tę fantastyczną pożal się Boże zmianę ze po lekcjach do świetlicy wstęp wzbroniony 4-klasiście. No cóż mamy nie daleko szkołę ale co z dziećmi, które dojeżdżają spod Poznania rano rodzice ich dowiozą,a w okolicy na osiedlu nie ma dziadków? Koszmar.... Ja tez wychowałam sie w bloku klucz miałam w wieku 8 lat ponieważ powiedziałam , ze Pani w świetlicy jest głupia i więcej tam nie pójde i jakoś przeżyłam,nie paliłam i nie palę, nie piłam alkoholu, ale za to bawiłam sie w podchody, 2 ognie, skakałam w gumę i w linkę a jak rok temu pokazałyśmy dziewczynko z klasy syna jak się w to bawi to były w szoku...ale zafascynowały sie
    moi rodzice wracali koło 15-16 do domu a dziś rodzice wracają najwcześniej około 17 a nawet 22
    madziara

    OdpowiedzUsuń
  15. Ja tez dopytalam w swojej szkole (zwykła, państwowa podstawowka na warszawskim Grochowie) - dzieci moga do niej uczęszczać do konca szkoły, a 9-latki w IV klasie są traktowane jak ci z z klasy III, czyli pełna uwaga i atencja :)
    świetlica fajna, duża, z ciekawa oferta, dla chętnych boisko do oporu (czyli dla mojego ;)
    Czyli nie jest tak zle.

    Ja staram sie nie przekładać na moje dzieci swojego doświadczenia z dzieciństwa. Ani iwychowywać ich w kontrze do nich. To są nieporównywalne doświadczenia. One sa inne, ja jestem inna niz moja mama, swiat wokol jest inny. Nie ma tez jedynie dobrych rozwiązań - typu: obiad i mama w domu ;) a jak jej nie ma, to dzieci doznają krzywdy psychicznej. To troche bardziej skomplikowane.
    I tak, jak piszesz - indywidualne.
    A i tak ocenę z naszej opiekunczosci (nadmiarowej lub nie) wystawia nam nasze dzieci za jakis czas. I moze byc ona z gruntu inna niz sobie wyobrażamy ;)
    Zatem luz, uśmiech, i róbmy, co uważamy za najlepsze.

    OdpowiedzUsuń
  16. Młodość to przypadłość która bardzo szybko przechodzi .....
    A wtedy umiejętność obierania pyrek może zadecydować o tym czy babcię zostawiamy w domu czy oddajemy do świetlicy.

    OdpowiedzUsuń
  17. a ja wisiałam na trzepaku. klucza nie miałam, bo w domu był cudowny dziadek poruszający się na wózku, który codziennie kazał mi obierać ziemniaki. moi rodzice byli lekarzami, więc pracowali w różnych porach i różnie brali dyżury. nie było to dla mnie nic dziwnego, że od 12 roku życia musiałam się zajmować wtedy czteroletnią siostrą- odbierać ją z przedszkola, nakarmić, iść na rower. nikt mi w sumie niczego nie nakazywał, nie pamiętam żadnej traumy. nie chodziłam na żadne zajęcia rozwijające. dużo rysowałam, "ucz się i czytaj" miałam we krwi, nikt mi nie musiał przypominać. patrzyłam na rodziców, korzystałam z ich ogromnej biblioteki, siostrę zaraziłam miłością do literatury , filmu, teatru. natomiast wiedziałam, co należy do moich obowiązków- w sobotę posprzątać mieszkanie, segregować pranie, dwa razy dziennie wyjść z psem. nie rozumiem, w czym jest problem. ziemniaki są potrzebne, trzepak jest potrzebny, klucz na szyi pewnie też.
    a z dorosłego punktu widzenia- jestem nauczycielką. pracuję w sumie w dość zapyziałym mieście:)daleko nam do Poznania, Warszawy, Krakowa. nic mi nie wiadomo o świetlicach ograniczanych wiekowo. tutaj- w DG- są w każdej szkole podstawowej i gimnazjum. W mojej szkole- liceum i gimnazjum- świetlica działa od 7:00- 10:00, potem przerwa, obiady o 12:30, przerwa, 14:17:30. z wywiadu mego wynika, że w 100% szkół dąbrowskich-w podstawówkach, gimnazjach- świetlica działa do 17:00.
    to nie wiem....
    łolka
    także nie wiem....

    OdpowiedzUsuń