Jestem zmęczona.
I dalej właściwie niewiele więcej. Kropka,
wyłączyć sprzęt i spać.
Zazdroszczę sobie siebie sprzed siedmiu albo
sprzed dziesięciu lat, nawet nie siebie sprzed dzieci, bez przesady, ale siebie z
ery rodzicielskiego entuzjazmu, pierwszych ząbków, pierwszych kroków, pierwszych
niezbornie składanych a po-ludzku-brzmiących-wyrazów, zapisywałam je na świstkach,
na marginesach gazet, a później na blogasku, że jakie te moje nielaty łebskie i
jaka ja, pierwsza matka w dziejach świata oczarowana dziecięcymi premierami,
przede mną prawdopodobnie nie było takiej żadnej.
(… po mnie jest masa)
Pierwsze ząbki – wszystkie! – dawno wyleciały,
nie notuję już bonmotów, bo ogłuchłam od wykrzykiwanych na trzy głosy komend,
pytań i wołania rozpaczy. Zostały pokasływania i smarki, zadania domowe,
lektury szkolne, przykrótkie spodnie, za ciasne marynarki, chichot, pretensje, cmok!
i-przytul-mnie-mamo!, śniadanie, obiad, pranie. Codzienność niepodatna na opis.
No i jestem zmęczona – w poniedziałek, we wtorek, środę, czwartek i tak dalej.
Z dwóch miesięcy, przez które nie pisałam
bloga zostało niewiele, te same ubrania wyprałam i prasowałam wiele razy,
zjedliśmy ileś kilogramów żółtego sera w plastrach, górę bułek i mniejszą -
filetów z kurczaka. Baterię pustych butelek i kartonów odprowadziliśmy w worach
do recyclingu przed bramę, zmydlone żele pod prysznic, tacki od owoców i
warzyw, przedsiębiorstwa oczyszczania miasta mają o nas kompletną, przekrojową
informację.
… żadnego opus magnum, żadnego opus magnum
…
Premia za wyniki i dodatek za wydajność
będzie (albo nie będzie) za dziesięć, piętnaście, za dwadzieścia pięć lat.
A jeżeli ktoś wam mówi, że łączenie
macierzyństwa i pozadomowej pracy jest głównie kwestią organizacji, to nie powinien
pomijać, że za cenę wyczerpania.
Kurdebalans, robienie wszystkiego na raz
naprawdę jest możliwe, można mieć kupę dzieci i firmę, niańczyć małolaty i praktykować całkiem poważny zawód, ale wlicz w koszty, że się będziesz budzić co
rano z myślą, że cholera, dzisiaj to już na pewno nie wstanę.
Po czym, rzecz jasna, wstajesz. Cyborg
zombie, kobieta z płaską twarzą bez wyrazu i upichcisz dzieciom kanapki, herbatę z malinami.
I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu.
Latami.
W tym matrixie jest jakiś błąd, przeczuwam
wadliwość oprogramowania.
Czerwona pigułka? Niebieska pigułka?
Superwoman na rynku pracy rozkminiłaby temat raz-dwa, a wieczorem poleciała na
zumbę. Ja nie potrafię.
Zdystansowana ikona feminizmu, koniecznie
bezdzietna, doradziłaby dokonanie rozsądnych wyborów, bo nie ma sensu się spinać.
Racja!
Tyle, że jeżeli już nie mogę wybrać nie
zajmowania się dziećmi, to z czego ta rezygnacja?