Kiedy pędziłam fantastyczną es-trójką i
gdzieś w okolicach Gorzowa się wdałam przez telefon w rozmowę z koleżanką (spokojnie,
za kierownicą siedział Ojciec Dzieciom!), więc kiedy rozmawiałam z kumą o tym, po
co w listopadową sobotę pruć na kilka godzin do Szczecina, dwie i pół godziny w
tę i dwie i pół godziny w tamtą, przypomniała mi się anegdota, którą opowiada
Katarzyna Żak.
Otóż pewnego dnia ją i jej męża, Cezarego
Żaka odwiedziła mama aktora. I ledwo starsza pani zdjęła płaszcz i umieściła
okrycie na wieszaku, syn zaczął się szykować do wyjścia.
- Dokąd idziesz? – spytała mama Żaka.
- Na spotkanie – brzmiała odpowiedź – z ciekawym
człowiekiem.
- A z kim to takim? – drążyła rodzicielka.
- Ze mną.
Zasłona przybytku opada.
[I ci, którzy mnie znają,
wiedzą, że mi nic nie odskoczyło i że wszystko jest, jak dawniej.
A tych, którzy mnie nie
znają i nie uwierzą, że mam pod sufitem bez zmian gilał pies. I tak to.]
Bo otóż się złożyło, że z powodu
niemożności i niedających się przewidzieć przeciwności losu, ostałam się, obok
kapitalnej prowadzącej, Bogny Czałczyńskiej i takichże aktorek ze
spektaklu, więc pozostałam jedyną panelistką na spotkaniu po spektaklu „Projekt:
Matka” w Teatrze Kana w Szczecinie.
Tu dygresja prawna.
W spektaklu „Projekt: Matka” nie ma
tekstów z mojej książki „Projekt: Matka”. Są za to teksty moich znakomitych koleżanek
z sąsiednich blogów, o czym zaraz. Jeżeli zaś chodzi o ochronę prawną tytułu do
utworu, bo na offie parę osób mi zadało takie pytanie, to się przyjmuje w
literaturze prawnoautorskiej, że tytuły zasadniczo nie są odrębnymi utworami i
nie podlegają ochronie. No, chyba, że chodzi o nowe, fantazyjne słowa typu,
dajmy na to, „Ferdydurke”. Z takiego to właśnie kłopotliwego powodu tytuły niektórych
filmów albo gier są zgłaszane do ochrony w Urzędzie Patentowym jako znaki
towarowe. To blokuje ich dalsze wykorzystywanie. Tym niemniej zasadniczo autor (albo
autorka, cha!) nie ma roszczeń do tytułu swojego utworu. Koniec noty prawnej.
Spektakl jest fenomenalny.
Jak zwykle oczywiście nadużywam przymiotników
opisujących stany ekstremalne, ale dziewczyny z Teatru Kana przy asyście
bezdzietnego reżysera płci męskiej (czyż to nie symptomatyczne, że bezdzietny i
facet?) zrobiły poruszające do kości przedstawienie o byciu matką. Chapeau Bibianna
Chimiak, Marta Giers-Sanecka, Karolina Sabat!
Nie śmiałam się.
Część publiczności wybuchała raz po raz
radosnym chichotaniem, głównie w momentach, kiedy ze sceny lały się sekwencje
tak zwanych brzydkich wyrazów. Albo kiedy pachniało groteską, trudną do
udźwignięcia na poważnie.
Tym niemniej to było na poważnie.
Nawet, kiedy wjechały na scenę wściekle jazgoczące
plastikowe zabawki.
Albo kiedy świat matki-pierworódki się niespodziewanie
zamknął między kotarami z pieluch. Tetra, tetrę widzę. Biało. A zawartość rzeczonej,
jednorazowej, nie woniała czekoladą.
Wydawało mi się, że z grubsza znam teksty
moich znamienitych blogowych sąsiadek, Dagmary Klein (www.la-terra-del-pudding.blogspot.co.uk), Pierwszej Żony (www.pierwsza-zona.blog.pl), Kasi Salek ("sistermoon"), Bajki (www.radziecki-termos.blog.pl),
Moniki Grudzień (www.fjakfrustratka.blogspot.com), Agnieszki Sujaty, bo przecież czytałam je
stale i od zawsze. Ze sceny brzmią mocno. I jakoś inaczej. Są głosem pokolenia
wściekłych matek.
Pomyślałam też, oglądając, że świetnie, że
to nie jest monodram. Trójgłos aktorek pierwszorzędnie oddaje prosty fakt, że
nie ja jedna jestem taką wariatką, i nie ty jedna jesteś taką wariatką, że jest
nas więcej, matek, którym macierzyństwo nie spłynęło z pastelowego obłoczka i nie
osiadło na wzruszonym serduszku kołderką z budyniu, wymazując całe ja! ja! ja!.
Niezmiennie lubię moje ja! ja! ja!
I JA już wiem (mójBoże, po tych wszystkich
latach…), że mam prawo mieć moje ja!.
Ciągle jest jednak tyle młodych kobiet,
którym się mówi, że macierzyństwo anihiluje kobiece ja!.
Powinnaś, musisz, tak jest, tak było i tak ma być.
I cicho być.
A właśnie, że guzik prawda.
Ten spektakl na płycie dvd albo pendrive powinien
być w obowiązkowym pakiecie szpitalnym po porodzie.
Po porodzie obejrzeć raz, a później raz na
tydzień. Raz za razem.
No i ciekawą miałyśmy debatę.
Dla mnie się zaczęło od tego, że byłam ciągle
poryczana. Ja, która zasadniczo nie płaczę się zbeczałam przy Ave Maria matki
z siatami (i nie, nie mówcie, że to banał, najpierw zobaczcie). Spektakl
operuje plastycznymi obrazami, matka z siatami oburącz w sytuacji scenicznej assumptio in caelum się dla mnie okazała
nie do udźwignięcia. Pękłam na gładko.
A później rozmawialiśmy o Matce Polce.
- Jaka Matka Polka? – zakrzyknęły dyskutantki.
– Nie ma żadnej Matki Polki! Jesteśmy wolne od stereotypów ---
--- i tak dalej.
(na szczęście uczestniczki debaty w
większości nie miały misji, żeby ewangelizować własnym macierzyństwem, jako
jednym właściwym i poprawnym).
Ale po kilku zdaniach z prawa, z lewa i ze
sceny wyszło na to, że Matka Polka jest jednak wiecznie żywa w przekazie
naszych matek, ciotek i koleżanek. I że nieśmiertelne jest sączenie jadu.
Rozmawiałyśmy też o tym, że fundamentalne
znaczenie ma kobiece wsparcie i przekazywanie wzmacniającego doświadczenia. A
nie ocenianie.
Zajmujący był także wątek, niemal zarzut, że
przedstawienie nie daje żadnego pozytywnego przekazu, niczego o głębokiej więzi
matki z dzieckiem i płynącej stąd satysfakcji (pewnie tak, jakby dziecko nie
było częścią tego układu).
Ciekawe, bo ja tak nie odbieram spektaklowej
narracji ja!ja!ja! (ja już nie mogę, nie
daję rady, nie ogarniam).
Fantastyczna więź z dzieckiem i miłość nie
unieważniają naszych lęków, strachów, ani zmęczenia, które nigdy nie mija. No i tego:
- O której się dzisiaj kładłaś?
- O 23. I o 0:17. A później o 1:48. I
3:14.
Słowem: jesienno-zimowe must see: „Projekt: Matka” w szczecińskim Teatrze Kana.
***
Dziękuję Bognie Czałczyńskiej za zaproszenie i za fotografie!
Uwielbiam T. K. i dlatego zazdroszczę i spektaklu i przeżyć. Jakoś tak na Sobótki oglądałam w Stacji Szamocin spektakl o Ojcostwie, a raczej o traumie bycia ojcem, głównie i w przewadze bardzo zabawny!! Jeden z młodych uczestników festiwalu teatralnego i członek widowni powiedział, że go się powinno oglądać obowiązkowo w każdej szkole średniej jako pigułkę antykoncepcyjną!!! Pomyślałam wtedy o analogicznym spektaklu o matkach na podstawie Twojego bloga... serio ))))
OdpowiedzUsuń=> teatralna: a ja nabrałam ochoty na więcej Teatru Kana ;)))))
Usuńteż byłam i też mi się bardzo podobało :) A mój tekst mnie zaskoczył:)
OdpowiedzUsuńSakreble, gdyby nie ta koszmarna logistyka plus strajki niemieckich konduktorow i maszynistow powitalabym cie, zimno, na ziemi jakby wlasnej. Ech, smuteczek. Buuu...
Usuńja byłam we wrześniu :)))))
Usuń=> Kaczka: za to Norweski był obecny od pierwszych minut spektaklu ;))))) i Dynia! aż chciałam krzyczeć, że znam! znam ten tekst! z tego nie będzie chłopaka, a Dynia!
Usuńznakomity jest Twój kawałek przedstawienia, Zacna Kaczko!
=> Manufaktura Radości: a Twój? który jest Twój? wiem, że to ignorancja, ale nie wiem, który niestety ...
pardon...
ten o budyniu zamiast mózgu ;) w konwencji TED talks ;)
UsuńWiem, że nieco nie na temat. Ale! Ale, zimno, błagam, zrób coś z tymi połyskującymi kreacjami, tylko proszę, nie zakładaj ich...
OdpowiedzUsuń