środa, 6 listopada 2013

2.211 [O referendum "Ratujmy maluchy"]


Jak donoszą dobrze poinformowane, sejmowe źródła (aka: portal http://www.sejm.gov.pl) na najbliższy piątek, 8 listopada zaplanowano głosowanie w sprawie rozpatrzenia obywatelskiego wniosku o poddanie pod referendum ogólnokrajowe sprawy o szczególnym znaczeniu dla państwa i obywateli dotyczącej systemu edukacji, "Ratuj maluchy i starsze dzieci też”.



Czyli już od dwóch tygodni się zabieram do tej notki.
Przyczaiłam się.
Siedzę, stoję, chodzę i tak dalej i od czasu debaty sejmowej nad wnioskiem referendalnym (czwartek, 24 października, słoneczny, ciepły dzień; na portalu http://gazeta.pl transmisja online z debaty), więc od dwóch tygodni szukam słów wystarczająco – powiedzmy - parlamentarnych, a jednocześnie adekwatnie dosadnych. Dumam, jak pisać o robieniu mnie w balona. Centralnie. O dymaniu mnie z kontentą miną przez ministrę et consortes, przez tych z lewej, ze środka i przez tych z prawej.

***

Mój podpis jest jednym z 966.877 zebranych pod wnioskiem (zajmujące, prawdaż, że blisko milion osób w naszym pełnym nieufności kraju zdecydowało się ujawnić PESEL, podpis i adres dla tej przegranej z góry sprawy …). Ustawa o referendum ogólnokrajowym wymaga dla ważności wniosku 500.000 autografów, tu jest ich blisko dwa razy więcej. Zgoda, część podpisanych to pewnie słupy, część – ludzie, którzy poprą wszystko, protest w sprawie dyskryminacji przy przydzielaniu koncesji na cyfrowe nadawanie naziemne także, ale wrzucanie wnioskodawców do wora „ciemnogród” i „hamulcowi postępu” to jednak potężne nadużycie. I przegrzanie.

A jeżeli nawet moje rozumowanie trąci ciemnogrodem (czego jednak, o czym niżej, nie zakładam), to byłoby, myślę, elegancko, żeby w demokratycznym państwie wybrani do sprawowania władzy potraktowali poważnie mnie i 966.876 pozostałych wyborców-wnioskodawców. Tymczasem trwa polityczna fiesta, jak zawsze, jak przy każdym wrażliwym temacie, jak przy okazji aborcji, in vitro, przy przemocy w rodzinie i tak dalej.


- Polska jest pokazywana jako kraj sukcesu edukacji w Europie. Popatrzcie, co piszą o naszej edukacji w tygodnikach na całym świecie. Ściągnijcie te okulary polityczne i zauważcie, co rzeczywiście zdarzyło się w polskim systemie edukacji - zaznacza Szumilas.

Kraj sukcesu edukacji? No, jasne.

- Może chodzi o to, aby rok wcześniej wyrwać dziecko z tradycyjnej rodziny, aby rok wcześniej poddać je genderowej generacji - zastanawia się nad celem reformy Marek Ast z PiS.

Marek Matuszewski z PiS tłumaczy minister Szumilas, że małe dzieci potrzebują ciepła oraz czułości i chcą jak najdłużej zostać w domu. - U nas dziecko, które przechodzi z przedszkola do szkoły jest zastraszone. Chcecie, żeby nasze dzieci w szkołach, w przedszkolach, chwaliły Donalda Tuska! - krzyczy Matuszewski.
[źródło: zapis debaty]
Tego nie komentuję, bo mentalnie odpadłam.


Wracając wszakże do liczb. Zadałam sobie niebagatelny trud i sprawdziłam dane GUS. W 2009 roku było w kraju 1.415.800 dzieci w wieku 3-6 lat (nazywanym wówczas wiekiem „przedszkolnym”, cóż za smaczek). Roczniki „uczęszczania do szkoły podstawowej” (7-12 lat) liczyły 2.340.200 dzieci. Dane są lekko przeterminowane, ale pozwalają wyrobić sobie pojęcie o skali. Jeżeli zatem w imieniu tej gromady, z grubsza 3.700.000 uczniów i potencjalnych uczniów odzywa się blisko milion dorosłych to to nie jest błąd statystyczny. To jest raczej dość donośne wołanie.

Więc warto by, myślę, wziąć je pod uwagę.



Powtórzę – ustawa zakłada, że „w sprawach o szczególnym znaczeniu dla państwa”, (zatem: dla 38,5 miliona obywateli) wystarczy 500 tysięcy podpisów pod wnioskiem o referendum ogólnokrajowe. W sprawie, w której bezpośrednio zainteresowanych są 4 miliony, milion wnioskuje o wzięcie zdania miliona pod uwagę.
A kwituje się to żenującą dyskusją o dywanikach w klasach. 
Bo otóż SĄ dywaniki w klasach, więc o co to halo.



Ale, nie zbaczając.
Napisałam już, że sprawę miałam od początku za przegraną.
Tak. Bo nie wierzę w garbate krasnale przynoszące społeczeństwu hojne dary. I co prawda nie wymiatam w zagadnieniach ustrojowych i konstytucyjnych, ale na tyle ograniam, żeby sobie umieć zrobić wykładnię art. 67 ustawy o referendum ogólnokrajowym. Cytacik:

Właściwe organy państwowe podejmują niezwłocznie czynności w celu realizacji wiążącego wyniku referendum zgodnie z jego rozstrzygnięciem przez wydanie aktów normatywnych bądź podjęcie innych decyzji, nie później jednak niż w terminie 60 dni od dnia ogłoszenia uchwały Sądu Najwyższego o ważności referendum w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej.”

Po polsku: sejm, senat, ministrowie i tak dalej mają dołożyć starań, żeby w ciągu dwóch miesięcy od stwierdzenia przez Sąd Najwyższy ważności referendum wydać ustawy i rozporządzenia zgodne z rozstrzygnięciem publicznego głosowania. Ale tutaj nie ma żadnego bata – to raz. Nie ma żadnych instrumentów prawnych (za wyjątkiem imaginacyjnej pogróżki statystycznego wyborcy, że cię nie wybiorę, pośle/senatorze, następnym razem), więc - nie ma żadnych narzędzi, żeby wymóc na sejmie uchwalenie jakiejkolwiek ustawy, a na senacie jej przyklepanie. Ergo: jeżeli nawet - jakimś cudem - referendum okazałoby się ważne i w ogóle, całe na tak, to uchwalenie adekwatnych aktów prawnych i tak zależałoby od dobrej, złej, albo, powiedzmy, mieszanej woli parlamentarzystów.


Drugi haczyk był od początku natomiast taki, że jakieś – polityczne zapewne - diabły wpisały w listę pytań referendalnych zagadkowe kwestie „przywrócenia pełnego kursu historii” i „ustawowego powstrzymania likwidacji publicznych szkół i przedszkoli”. Chciałabym okazać maksimum dobrej woli, ale nawet przy maksimum widzę w referendalnych pytaniach od 2 do 5 polityczną grę i wyrachowanie. Okazję, żeby skorzystać z możliwości kampanii. Z darmowych emisji w publicznej telewizji w okresie przedreferendalnym. Nieczyste zagranie.



Klimat wokół zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum był swego czasu taki, że chodzi o społecznie wyrażenie niezgody na wrzucenie sześciolatków do pierwszej klasy. Wzruszała mnie kampania medialna z Marcinem Dorocińskim i Anetą Zając.



My jesteśmy rodzicami. Nic bez naszej zgody.
Tak, to do mnie przemawia. Z wielu bardzo merytorycznych względów, o których dalej.
„Pełny kurs historii” wyskoczył zza węgła. A teraz się okazał dobrym narzędziem do ośmieszania akcji „ratowania”.

Co więcej, postulat „pełnego kursu historii” jest cokolwiek trudno przełożyć na akt prawny, czyli – jak już pisałam - na prawną konsekwencję zwycięskiego referendum. Mogę się domyślać, że z grubsza chodziłoby o wydanie przez Ministra Edukacji Narodowej nowego rozporządzenia w sprawie podstawy programowej. Nie dokładnie wiadomo, jakiego merytorycznie (pełnego!), ale na pewno w ciągu 60 dni po referendum. Od przedszkola do liceum.
Toż to absurd.


Podobnie jest z „ustawowym powstrzymaniem procesu likwidacji publicznych szkół i przedszkoli”. To znaczy, może nawet bardziej skomplikowanie. Upraszczając sprawę – publiczne przedszkola i szkoły są utrzymywane przez samorządy lokalne. To gminy (dzielnice, miasta) finansują przedszkola i szkoły z własnych środków, więc żeby w pytaniach referendalnych zrobić woltę od ustawy (zakazującej likwidacji) do braku kasy w gminnej kasie, trzeba było w istocie nieco nie mieć orientacji.


Ale przecież nie chodzi o deprecjonowanie po fakcie akcji „ratowania”.
W moich oczach nic nie jest jej zresztą w stanie zdeprecjonować. Mam ją - abstrahując od wszelkich zakulisowych machinacji - za zryw społeczny nie do przecenienia, fantastyczne pospolite ruszenie pod sztandarem „nic o nas bez nas”. Podpis pod wnioskiem o referendum był moim prywatnym zawołaniem „sprawdzam!”, wejściem w grę. Votum nieufności dla politycznych procesów, które się od dłuższego czasu mielą w oświacie.



A dlaczego?

A bo po pierwsze dlatego, że z żadnego ministerialnego gardła jeszcze nie usłyszałam, dlaczego jest ze wszech miar słuszne i politycznie poprawne i ewolucyjnie uzasadnione, żeby skracać o rok edukację podstawową. Więcej, żeby ją skracać w edukacji wczesnoszkolnej. Nie wiem, bo nikt mi wiarygodnie nie wytłumaczył, dlaczego dotąd z powodzeniem funkcjonowały trzyletnie przedszkola, zerówka i klasy od 1 do 6, a teraz nagle jest tam na początku dziura, a od 4 klasy - po staremu.
Czym jest uzasadnione majstrowanie przy tym rzekomo najbardziej chłonnym poznawczo dla dzieci okresie?
Co prawda „prof. Czapiński nie ma wątpliwości: sześciolatki powinny chodzić do szkoły”. Owocem będzie bowiem wydłużenie czasu aktywności zawodowej. I dłuższa możliwość radosnej harówki dla kraju, który przez elity rządzące pokazuje właśnie społeczeństwu jeden z palców.
Zakładając oczywiście, że się znajdzie praca dla absolwentów owej szkoły zaliczanej po łebkach, a nie, że z dostępnością zatrudnienia będzie tak jak teraz, czyli nie za bardzo.
Tym niemniej - dlaczego nie skrócono o rok gimnazjum? Przecież się je powszechnie krytykuje za to, że bywają wylęgarniami wszelkiej demoralizacji. Gimnazjum można by wręcz skrócić o trzy lata i tym bardziej uzyskać efekt „wydłużonej aktywności zawodowej”. Prawda?





Wkurza mnie grzebanie przy podstawie programowej dla malców. Te teorie przekładane na praktykę programów, żeby w przedszkolu „się tylko bawić”, a sześciolatek w pierwszej klasie ma ni z tego, ni z owego nagle sunąć całe stronnice szlaczków (a on tymczasem nie może wysiedzieć kwadransa). Nie rozumiem, dlaczego do tej pory było w edukacji wczesnoszkolnej nie bardzo, za to teraz będzie fajnie. Owszem, dociera do mnie argument, że dotychczasowy model ma źródło w PRL (PRL sucks!). Ale na taki argument mogę się tylko zaśmiać.

Żeby było jasne.
Jak na mój ogląd edukacja powinna być obowiązkowa od trzeciego roku życia. I basta.
Uważam, że nie ma co chować dzieciaków pod spódnicą mamy i strzec przed interakcją socjalną (tudzież przed interakcją z bakcylami), tylko ziuu – do przedszkola. Trzylatki zwykle dają radę.
I proszę, niech rządzący znajdą na to finanse. Na przedszkola dla wszystkich dzieci, a nie tylko dla dzieci samotnych matek. I bezrobotnych. W niczym samotnym matkom ani matkom bezrobotnym nie uwłaczając.

Rozumiem zresztą, że w sumie kasy i potencjału jest nadmiar, bo nadchodzi niż demograficzny i nauczycieli się zwalnia. Może wystarczy przekwalifikowanie? 




Ten postulat po pierwsze realnie wyrównuje szanse dzieci, bo daje całą paletę możliwości dzieciom zaniedbanym i to już na starcie, od nauki trzymania kredki, przez naukę współistnienia i współpracy w grupie, po naukę samodzielności, samoobsługi i radzenia sobie bez mamy.
A po drugie – przedszkola dla wszystkich dzieci są emancypacyjnym bonusem dla matek [tak bardzo chciałabym napisać, że dla „rodziców”, ale świetnie wiemy, i ja, i Pan, i Pani, że tak zwany trud codziennego wychowania, czyli w istocie – zajmowania się dzieckiem – spoczywa nadal głównie na matkach].


I w tym miejscu, po wielu znakach ze spacjami i bez spacji dochodzę do potężnego argumentu, dlaczego w mojej ocenie przedszkole jest dla malca znacznie lepsze od szkoły i z jakiego powodu trudno mi zmienić zdanie.
Godziny działania przedszkoli są – jakimś zapewne peerelowskim trafem - zsynchronizowane ze standardowymi godzinami pracy. Dziecko można odstawić do przedszkola rano i być pewnym, że przez cały czas działania dorosłego w dorosłej pracy dziecko ma sensowną opiekę. I to w zwykle przyjaznym środowisku, w niewielkim, przytulnym budynku, w kolorowej sali. Dziecko nie jest „przechowywane” (patrz: szkolna świetlica), ale ma zajęcia takie czy owakie.  

Argument nieżyciowych godzin działania szkoły publicznej (i odbywania lekcji zgodnie z planem) w kontekście godzin pracy jest dla mnie zresztą sztandarowym przykładem na to, że nie ma w tym kraju żadnego pomysłu na organizację edukacji.

Zastanawia mnie, jak wielu pracujących poza domem rodziców bez szemrania łyka taki plan dnia, że dziecko – a mówimy o sześcio- czy siedmiolatkach - zaczyna lekcje o 11 a kończy o 13. Albo zaczyna o 12 i kończy kiedyś tam. Gdy tymczasem oni sami gnają do pracy na ósmą albo na dziewiątą. I przed siedemnastą nie ma szans, żeby się z niej wyrwali. Oczywiście uruchamia się wtedy – każdy na własną rękę - skomplikowaną logistykę i synchronizację sąsiadek, opiekunek i babć oraz świetlicy-przechowalni.
Tak wygląda ta edukacyjna szansa? Sześciolatek kiblujący w świetlicy do ósmej do jedenastej, a później zbyt zmęczony na lekcjach, żeby one mu coś dały i po południu znowu świetlica?
No kurcze blade.

Jak mówię, sprawa się nie rozbija o dywaniki w klasach. Rzecz dotyczy organizacji dnia dziecka i – nie bójmy się zdrowego egoizmu - rodziców.
Szkoła publiczna nie ma w tej mierze zbyt wiele dobrego do zaoferowania. Uważam.


A może porozmawiamy też o podręcznikach?
O gigantycznym biznesie i o napędzaniu koniunktury w kraju na koszt rodziców uczniów, których system stawia pod ścianą?
Może ten temat jest bardziej wart uwagi Ministerstwa Edukacji, niż przekonywanie opinii publicznej, że pod szkołami podstawowymi stoi wystarczająca liczba placów zabaw?

Komplet podręczników do początkowych klas podstawówki kosztuje średnio 300 – 400 zł. Książki są wydane na ślicznym papierze i z kolorowymi obrazkami, z naklejkami i ze składanym dzwonkiem oraz z fontanną gratis. Kłopot wszakże z nimi jest taki, że po roku niemal w całości się nadają do utylizacji, bo w większości z książek się maże. Się wypełnia linie oraz kratki. Nakleja. Się pisze tu i tam, więc książki po jednorazowym użyciu się nie nadają dla młodszego rodzeństwa ani dla syna sąsiadki.
Drukowanie podręczników jednorazowego użytku jest, jak rozumiem, praktyką maksymalnie ekologiczną, ze wszech miar nowoczesną, a także – jak wspomniałam – z pewnością wspierającą gospodarkę. W szczególności – ratującą chylący się ku upadkowi sektor wydawnictw.


… aczkolwiek jako hamulcowa reformy szkolnej oczywiście się z pewnością mylę w ocenie faktów.

***

A meritum?
Cóż, jest jeszcze meritum.
I tego, czego uczy nasze dzieci szkoła i dlaczego nie lubię tego za bardzo.

Ministra Szumilas obstaje, że „Polska jest pokazywana jako kraj sukcesu edukacji w Europie”.
Mam wrażenie, że o piorunującym sukcesie „nowoczesnej edukacji” sprowadzającej się do nauki rozwiązywania testów mają dość sporo do powiedzenia wykładowcy akademiccy. Do nich drzwiami i oknami walą absolwenci „nowoczesnego sposobu kształcenia” i to wyższa uczelnia sprawdza, jak umiejętność wyboru właściwego a) się przekłada na wiedzę ogólną, orientację w świecie oraz umiejętność obliczenia na politechnice objętości prostopadłościanu.

Trochę się tu rozpisałam dzisiaj, więc będę finalizować przydługą dysertację.

Niech konkluzją moich merytorycznych prztyczków w kierunku nowej, lepszej szkoły będzie tekst, który mnie doprawdy ostatnio rozbawił.




Tymczasem wracając do środkowego palca.
Tak, czuję się wydymana.
Obywatele tego kraju, w tym i ja, składając podpis pod wnioskiem o referendum postawili votum nieufności rządzącym, zakomunikowali, że ich nie kręci obowiązująca linia reformowania szkoły (i przedszkola przy okazji).

A co dostaliśmy w odpowiedzi?
Info, że jesteśmy zacofani.
Oraz że w szkołach podstawowych są już wszędzie dywany.




Na koniec – wykres ścieżki legislacyjnej.
Marszałkini się nie spieszy.
To tylko pogłębia poczucie, że sprawowane rządy są nieco nieadekwatne do oczekiwań tych, którzy rządzących wybrali.








36 komentarzy:

  1. nasza podstawówka akurat nie jest taka najgorsza. lekcje są wyłącznie od ósmej. pierwsza klasa ma je do 11.300 lub 12.30. potem świetlica z podziałem na grupy wiekowe - zerówka osobno, klasy 1-3 osobno. nie jest ona też przechowalnią - pracuja tam NAUCZYCIELE, którzy prowadza zajęcia. oczywiscie nie przez cały czas, dzieci maja tam okazje odpocząć, zając sie puzzlami i grami planszowymi, co kto chce. dzieci ze świetlicy wychodza równiez na dwór albo do sali ruchowej. odrabiają sobie lekcje. bawia się własnymi zabawkami.
    co do edukacji przymusowej od trzeciego roku życia - drogie Zimno, nie podoba mi się twój postulat. wydaje mi sie nieadekwatny do naszych realiów, o wolności wyboru rodziców nie wspomnę. wielu z nich chce osobiście edukować i wychowywac swoje dzieci do piątego roku życia włącznie; maja odpowiednie warunki ku temu. i to zreszta powinien byc właściwy kierunek - umożliwmy RODZICOM wychowanie i kształtowanie własnych dzieci osobiście JAK NAJDŁUŻEJ.
    nikt tego nie zrobi lepiej od nich. mówie to jako opiekunka złobkowa i jestem pewna swoich słów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zimno ale podpisując wniosek o referendum, podpisywałaś chyba wszystkie pięć pytań? Nie jedno, o sześciolatkach. To, by znieść obowiązek przedszkolny dla pięciolatków i by przywrócić pełny kurs historii, który owocuje - tak, dokładnie on owocuje - taką wiedzą historyczną, jaką prezentują licealiści, bo nowa podstawa programowa weszła w życie dopiero w zeszłym roku. Gdybyś liderom ruchu RM przedstawiła postulat obowiązkowej edukacji od trzeciego roku życia, spaliliby cię na stosie. Co najmniej wzrokiem. Wiem, bo znam panią Karolinę. Po sojusznikach ich poznacie, czy jakoś tak...

    Ja akurat mam nadzieję, że do referendum nie dojdzie, a jak dojdzie - nie pójdę. Choć np. w kwestii podręczników się zgadzam, jasne.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zimno, najchętniej wybrałabym Cię na jako rzeczniczkę, ministrę, łotewerę przyszłości naszych dzieci, wiesz? Bo Tobie ufam, i Twojej wiedzy ufam i wiem, że w skali całego społeczeństwa wprowadziłabyś zdrową równowagę do tego interesu zwanego edukacją.

    Przekręcam się wokół własnej osi przy tym temacie, doświadczając z czworgiem posiadanych przez nas dzieci czterech radykalnie różnych wywrotek i lawin edukacyjnych. Od przedszkola, przez podstawówki, aż po gimnazjum. Sama uczyłam studentów i nauczycieli podnoszących kwalifikacje. I jakby nie mam złudzeń po wielokroć.

    Wyliczyłaś każdy z korkotrampków systemu, który kopie nas w pośladki. [Gdyby system czytał, to uprzejmie informuje, że wzywamy do gabinetu celem zwolnienia.]

    Logistyka dnia, od września już tylko 3 a nie 4 różnych placówek edukacyjnych w różnych punktach miasta, plany lekcji odklejone od rzeczywistości zawodowej rodzica, słodkie założenie, że rodzice mają sztab ludzi do pomocy przy odwożeniu i odbieraniu dzieci. O 12:40 np.

    I ten drobny dyskomfort, przypadkowo zupełnie związany z polskim kształceniem, które przyjmuje sześciolatka, walcując go systematyczną bzdurą na tym kolorowym dywaniku. Gdzie orzeł biały i flaga zatknięta w kupie, to jest w natłoku obowiązków. Szlaczki, dukanie, mamrotanie i płacz, czyli sześcioletnie dzieci starają się przetrwać kilka godzin lekcyjnych z panią, która właśnie blokuje chęć poznawania świata metodą nieskoordynowanego dryblingu i uczy siedzenia w ławce. Bo dywanik to jest kolorowe tło i szybciutko zesłanie dla naprawdę nieprzystosowanych. Nie że od razu za karę. Ale jakby intencja jest jasna, z dywanika należy wyrosnąć, jak z nocnika i pieluchy.

    I wiecie, drodzy Państwo, chwileczkę później, naprawdę niewielką, na nasze słodkie dzieci czyha niespodzianka. Poza przeciążonym tornistrem i świetlicą bez jedzenia i picia. I są tą niespodzianką zajęcia wyrównawcze. Albowiem dług edukacyjny, ten urojony dług z nieodrobionych zadań, niewyuczonego czytania i pisania u dzieci, które dotąd systematycznie to może bawiły się resorakami, zaczyna być windykowany przez panią, która nie zdąża z klasą niedojrzałych szkolnie dzieci przerobić mniej lub bardziej urojonego materiału. Dług edukacyjny powiększa się lawinowo i już proszę - nowe pokolenie całe i zdrowe nie błyszczy i nie nabywa przekonania o wysokiej wartości własnej, ponieważ akurat duka u logopedy, dodaje i odejmuje zaległe zadania z drugiej klasy, przypomina sobie pisaną literkę F dużą z zeszłego roku. Zawsze do tyłu. I nie mówi po angielsku, bo pani też nie mówi po angielsku, tylko uczy angielskiego, co daje czasami paradoksalny efekt wielokrotnego odpytywania z aj em ju ar bez świadomości, które z nas jest aj a które ju. Ach, i mój ulubiony sprawdzian z informatyki. Test z okien w systemie operacyjnym Windows. Test papierowy, dodajmy. Dla siedmiolatka. Z nazewnictwa elementów interfejsu. Bez, dodajmy, naturalnie interaktywnej i dość istotnej obecności wspomnianego interfejsu na nieco innym nośniku niż kartka.

    To jakby tyle w kwestii sukcesu polskiej edukacji. Szumi dokoła las, nakarmili psa, a Ala ciągle ma kota i chyba jej się pogorszyło.

    Dziękuję, że napisałaś, bo Twój tekst to dobitne podsumowanie i zarazem zawór bezpieczeństwa, zanim tornister przewróci moje ostatnie, najmłodsze chuchro.

    Chciałabym jeszcze coś z tym dalej zrobić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Katachreza, jestem wstrząśnięta tym co napisałaś :(

      Usuń
    2. => katachreza: niestety, nasze najmłodsze chuchra już sobie powinny trenować plecki do tornistrów i prawice do szlaczków. kurdebalans.
      a cała reszta, o której napisałaś - TAK. tak to się przedstawia. dobra - może nie wszędzie. ale jednak.

      kupuję Twój "dług edukacyjny".

      Usuń
  4. Chodzi o ochronę etatów nauczycielskich (bo niż demograficzny), o to by zarabiały wydawnictwa a zwłaszcza autorzy kolejnych podstaw programowych, o coś-róbstwo polityków (żeby zostali zapamiętani jako mocno zapracowani reformatorzy). O dzieci nie chodzi. O rodziców też nie. O obywateli również.
    Podobnie jak Foksal uważam, że większość 3 - latków nie jest gotowa do edukacji w grupie non stop przez 8-10 godzin, i podobnie jak Ty Zimno - że dzieci nie powinny iść wcześniej do szkoły. Nie do takiej szkoły.
    Osobiście dotknął mnie problem prac domowych, które śmiem wątpić, że są dla dzieci. Raczej dla rodziców. Może dla nauczycieli (żeby mieli z czego stopnie stawiać i zcedować na rodzinę nauczanie).
    Mówi się, że szkoła jest lustrem, w którym odbija się społeczeństwo. Rzeczywiście - trudno w niej o wzajemną troskę, demokrację, czy użyteczność podejmowanych działań.
    Dziękuję wszystkim za podpisy, a Tobie Zimno dodatkowo za szum, który podnosisz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. => monika mimo-za: ja, widzisz, jakoś tego nie mogę pojąć, bo już ktoś-gdzieś-kiedyś argumentował tak jak Ty dokładnie, że w reformie chodzi o ochronę etatów nauczycielskich, ale gdzie ta ochrona, skoro edukacja jest krótsza o rok?

      Usuń
  5. Każda szkoła jest inna, każde dziecko jest inne. Nie mam dzieci w adekwatnej sytuacji/wieku, więc nie będę się wymądrzać. Ale jednego jestem absolutnie pewna - jeżeli w wyniku reformy dzieci mają edukację skróconą o rok, to jest to kompletny nonsens i totalnie nieprzemyślana decyzja. Niech sobie będzie podstawówka od 6 r.ż. ale niech ona trwa lat 7!!

    OdpowiedzUsuń
  6. Pozwolę sobie odnieść się jeszcze do jednego fragmentu Twojego wpisu, choć najchętniej napisałabym polemikę z niemal każdym akapitem. No, z niektórymi nie, ale z większością.

    "A bo po pierwsze dlatego, że z żadnego ministerialnego gardła jeszcze nie usłyszałam, dlaczego jest ze wszech miar słuszne i politycznie poprawne i ewolucyjnie uzasadnione, żeby skracać o rok edukację podstawową. Więcej, żeby ją skracać w edukacji wczesnoszkolnej. Nie wiem, bo nikt mi wiarygodnie nie wytłumaczył, dlaczego dotąd z powodzeniem funkcjonowały trzyletnie przedszkola, zerówka i klasy od 1 do 6, a teraz nagle jest tam na początku dziura, a od 4 klasy - po staremu".

    Zimno, jesteś czytającą, mądrą kobietą. "Trzyletnie przedszkola" nigdy nie były częścią systemu edukacji (powszechnej). I nie można ich doliczać do "lat edukacyjnych", bo po pierwsze - jeszcze cztery-pięć lat temu niemal 50 proc. dzieci w wieku 5 nie chodziło do przedszkola. O 3 i 4-latkach nawet nie warto wspominać, tam odsetek był jeszcze wyższy. To, że w dużych miastach wśród znajomych dzieci większość chodziła, nie świadczy o niczym. Podobnie było zresztą z zerówką - nie była obowiązkowym etapem edukacji.

    Od wprowadzenia obowiązku przedszkolnego 5-latków obowiązek edukacyjny i obowiązek nauki obejmuje młodego człowieka od 5 do 18 roku życia. Przed tymi zmianami był to przedział 7-18.

    O jakim skróceniu, globalnie - nie tylko z perspektywy mieszkańca wielkiego miasta, zamożnego w miarę i przykładającego wagę do edukacji dziecka od wczesnego dzieciństwa, mówimy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. => MamaM.: Zgodnie z treścią ustawy o systemie oświaty, w jej brzmieniu pierwotnym z 1991 r.
      Art. 2. System oświaty obejmuje:
      1) przedszkola, w tym specjalne,
      2) szkoły podstawowe i ponadpodstawowe, z wyjątkiem szkół wyższych, w tym specjalne i artystyczne … etc.

      Jeżeli chodzi o wychowanie przedszkolne, to znowu, zgodnie z tą samą ustawą i począwszy od 1991 r.:
      Art. 14. 1. Wychowanie przedszkolne obejmuje dzieci w wieku 3-6 lat.
      2. Przedszkole realizuje minimum programowe wychowania przedszkolnego, określone przez Ministra Edukacji Narodowej.
      3. Dziecko w wieku 6 lat ma prawo do rocznego przygotowania przedszkolnego (rok zerowy).
      4. Realizacja uprawnienia określonego w ust. 3 jest obowiązkowym zadaniem własnym gminy.



      Twoje uwagi dotyczą zatem DOSTĘPNOŚCI przedszkoli, a nie stanu prawnego.

      Usuń
    2. Moje uwagi dotyczą stanu prawnego, jak najbardziej. Bo w żadnej ustawie nie było zapisane, że przedszkole jest obowiązkowe. I dotyczą praktyki, czyli dostępności - z oczywistych względów. Tak czy inaczej, jest fałszywym twierdzenie, że "dawniej" edukacja obejmowała 3 lata przedszkola. Nie obejmowała. Dopiero od czterech lat jest obowiązek przedszkolny 5-latków, i to rzeczywiście można wliczyć do czasu trwania edukacji jako takiej. Nie zamykajmy oczu na rzeczywistość, nie tak znowu odległą. A państwo Elbanowscy walczą, by 5-latki nie musiały się męczyć w przedszkolach.

      Usuń
    3. Od bodajże roku 2001 obowiązkowa była zerówka dla dzieci 6-letnich, więc obowiązek edukacyjny był 6-18 (przy czym zerówka w wielu przypadkach była w przedszkolu, ale już tam dzieci ćwiczyły się manualnie- przez różne prace plastyczne, rysowanie szlaczków, powoli uczyły się literek, cyfr, pod koniec zerówki nikt jednak nie wymagał od dziecka umiejętności czytania czy kaligrafowania- a takie jest wymaganie pod koniec obecnej pierwszej klasy).
      Wcześniej dzieci część materiału przerabiały w zerówce, a w pierwszej klasie- uczyły się pisania literek, mieszczenia w liniaturze, etc. Teraz na opanowanie tych umiejętności dzieci mają o rok mniej, co biorąc pod uwagę kwestie rozwojowe- często powoduje przeciążenie (chociażby ze względu na prace domowe, zajmujące dodatkowo godzinę-dwie dziennie, już od 1 klasy), wiele dzieci zmuszonych jest uczestniczyć w zajęciach kompensacyjnych. Zwłaszcza że zmiana programowa wprowadzona w rocznym przygotowaniu przedszkolnym (zmiana wprowadzona wraz z reformą) wyciąga z podstawy programowej naukę liter, cyfr, jak to Pan Premier powiedział "przedszkole to nie miejsce do nauki"...
      Zatem- obowiązek szkolny w wieku lat 6 nie oznacza przesunięcia o rok w dół (bo 5-latki nie przerabiają tego programu który był w dawnej zerówce), tylko obcięcie czasu edukacji o rok.

      Usuń
    4. Otóż proszę Szanownej Pani "edukacja przed-szkolna" jest w tzw. procesie bolońskim ujmowana jako etap edukacji jeden z bodajże 6 etapów - kończących się studiami doktoranckim.
      Poza tym zgadzam się z Zimno, tylko przestaję powoli wierzyć w jakąkolwiek siłę racjonalnych argumentów. Organizowanie życia w tym kraju odbywa się tylko z perspektywy absolutnej władzy, która nie potrafi zmierzyć się z żadnym realnym problemem, więc wymyśla sobie zastępcze, które następnie z wielkim wysiłkiem rozwiązuje.
      joa

      Usuń
    5. Btw, studia też obowiązkowe nie są, czy przestają więc być częścią powszechnego systemu edukacji?
      joa

      Usuń
    6. => MamaM: nie nadążam. Twoje stanowisko jest takie, że po upchnięciu sześciolatków obowiązkowo w pierwszej klasie okres nauczania będzie DŁUŻSZY niż dotychczas?

      => joa: alienacja władzy? ;)

      Usuń
  7. Mówimy o skróceniu takim, że wypada zerówka szkolna przygotowująca do pracy w klasach 1-3 bo teraz taka zerówka jest dla sześciolatków, ale już za chwilę będzie tyko dla pięciolatków. Do wyboru - w przedszkolu albo w szkole. Większość rodziców, ze względu na chory system zmianowy, zostawi dziecko w przedszkolu ,bo jak napisała Zimno, zaletą przedszkola jest przynajmniej to, ze dziecko ma opiekę, może się pobawić i zjeść cztery posiłki, oraz że przedszkole jest w godzinach porannych do późnopopołudniowych co w zerówce już niekoniecznie, a raczej luksusowo. Luka jest też taka, że zreformowano teoretycznie klasy 1-3. A później jest wielkie boooom! Bo czwartoklasista oraz jego rodzice dostają między oczy. Przeskok jest ogromny nawet dla zdolnych dzieci. A zaznaczam że teraz w ten przeskok wchodzą jednak 10-latki. mam dziecko w czwartej klasie. Jest zdolną dzisięcioletnią dziewczynką, prawie jedenastoletnią, bo z początku roku. daje radę.Ale za parę lat w tej samej czwartej klasie będę miała synka, który jest z listopada i pójdzie do szkoły jako sześciolatek. Ergo - po głowie dostanie dwa lata wcześniej niż siostra. ja się pytam dlaczego i z jakiej racji? nie wierzę, ze do tego czasu zreformują klasy 4-6. ba, przystosują nauczycieli do pracowania ze znacznie młodszymi dziećmi, z dziećmi które emocjonalnie są różne od tych z którymi pracują teraz.

    Zimno, doskonałe podsumowanie tego co mnie gnębi
    Też się czuję wydymana na całej linii
    I bezradna niestety

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. => basia kuklińska: ja też mam 10-latka czwartoklasistę i jak już pisałam - nie jest wcale superłatwo.
      za dwa lata będę mieć dziewięciolatkę w IV klasie i już się cieszę, z góry i awansem.
      za te same dwa lata mój obecny czterolatek pójdzie do pierwszej klasy, więc na wrzesień-październik 2015 niech mi szykują psychiatryk.

      Usuń
  8. Amen :) napisałaś to, co chodzi mi po głowie podczas słuchania od ponad 2 tygodni rozmów z politykami w Trójce, tylko nie umiałam tego tak składnie wyrazić.

    OdpowiedzUsuń
  9. Amen, amen.

    Przedszkola dostępne dla WSZYSTKICH dzieci, od 3-ciego roku życia, BEZ PRZYMUSU, ale DOSTĘPNE - TAK, TAK, TAK.

    Od siebie jeszcze dodam, że najbardziej mnie wkurza właśnie to, że problem został sprowadzony do przysłowiowych dywaników, zamiast do rzeczy najważniejszej - metodyki nauczania początkowego.

    Cytat z ostatniej Polityki (artykuł Joanny Cieśli):

    ,, Prof. Brzezińska z entuzjazmem byłby jednak ostrożna.
    ''-- Nauczycieli uważa się za przygotowanych, bo mają kwity potwierdzające przejście szkoleń. Szkolenia organizuje się, bo są pieniądze, które trzeba na nie wydać. Ale przeznacza się je często nie na to, co faktycznie byłoby potrzebne, a na to, co są w stanie zaoferować firmy szkoleniowe.''
    W efekcie w wielu szkołach - jak od wieków - niemal wszystko zależy od tego, jacy są ludzie.
    Dobrze się trzyma podejście jak w szkole Zosi - galopada z programem. Na drugiej stronie pierwszego zeszytu do kaligrafii czerwona pieczątka: BRAK PRACY DOMOWEJ!. Kolejne są na dalszych stronach, bo mała długo nie była w stanie zapamiętać, że w domu musi zrobić całą stronę szlaczków. A pani nie wpadła na to, by jej w tym zapamiętywaniu pomóc.''

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. => Goldina: otóż. dostępne przedszkola.

      i też czytałam ten artykuł. acz jego ostateczna wymowa nie jest dla mnie jasna :)

      Usuń
  10. dołożę tylko na początek a propos przedszkoli: przedszkole za złotówkę, czyli bez angielskiego, rytmiki i innych zajęć rozwijających. za to z religią w wymiarze 2 godziny tygodniowo.SŁABO I SŁABO
    łolka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. => łolka: moja konkluzja jest taka, że o kant stołu rozbić całe to reformowanie. każda rzekoma "poprawa" skutkuje popsuciem tego, co działało.

      Usuń
  11. Większości osób, które podpisały się pod wnioskiem o referendum nie chodzi o to, że dzieci za wczas zaczną się uczyć literek, cyferek itd., ale o to, aby "wypchać" dziecko z domu, bo przedszkola są dłużej czynne i jeszcze posiłki są w nich serwowane (w szkole jest tylko obiad). Niestety, w wielu przypadkach wcale nie chodzi o dzieci, tylko o rodziców, którym jest na rękę, gdy dziecko chodzi do przedszkola. Dzień w szkole trwa krócej, a na dodatek trzeba jeszcze usiąść z dzieckiem i przypilnować, aby odrobiło lekcje, a niestety rodzicom się tego nie chce/nie mają czasu. Upada więc, moim zdaniem, argument używany przez wiele osób, żeby szkoła była od 7 lat, bo dziecko ma wtedy więcej czasu na budowę więzi z rodzicami. Nieprawda, może wtedy chodzić do przedszkola - rodzice go odbiorą o 17-18, nakarmione, wybawione, a dwie godziny później pójdzie spać, bo jest zmęczone całym dniem spędzonym w przedszkolu. To jest opieka rodziców nad dziećmi i budowa więzi?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No rzeczywiście wstrętni, źli rodzice! Chodzą do pracy paskudy jedne. I na dodatek - wredni egoiści - wolą żeby w czasie, kiedy pracują, ich dzieci były nakarmione i wybawione. To się do sądu nadaje, taka postawa. Zamiast od małego przystosowywać, że w życiu łatwo nie jest, próbują i sobie, i dziecku poprawić sytuację. Jak mogą, wygodniccy jedni z drugimi?! Przecież obowiązkiem Polaka i obywatela jest pogrążać się w samoudręczeniu i dręczeniu innych, a im tu się marzy, żeby było łatwiej?! Zbrodnia to niesłychana! Toż to wpieranie się tradycji - ja miałem/am pod górkę, dlaczego innym ma być łatwiej. Dlaczego państwo miałoby pójść rodzicom na rękę skoro może przypierdolić? Niech żyją wartości rodzinne i ich instytucjonalne wspieranie! No przecież państwo dało wam dywaniki, a wy jeszcze narzekacie? Źli, wredni rodzice.
      Moje dziecko przez moment chodziło do szkoły we Francji - od 8.30 do 16.30 (z dwugodzinną przerwą na obiad między 12.30 a 14.30 i długimi przerwami boiskowymi), więc ze szkoły wracało i nakarmione, i wybawione. Była to normalna szkoła publiczna. W wolną od zajęć dydaktycznych środę, w tym samym czasie, co lekcje, w lokalnych centrach odbywały się zajęcia dla dzieci (sportowe, wycieczki itp). Ile jest takich szkół w Polsce?
      Francja ma 0,5% przyrostu naturalnego, Polska - 0%. (proszę tylko nie przytaczać argumentu o wielodzietnych rodzinach arabskich - moi francuscy, biali, dobrze usytuowani przyjaciele mają przeciętnie po troje dzieci). Ale 0% w Polsce to pewnie przez wstrętnych, roszczeniowych polskich rodziców, którzy pracują zawodowo zamiast budować więzi z dziećmi i opiekować się nimi (pod mostem, bo bez pracy szybko tam się cała rodzina znajdzie).
      joa

      Usuń
    2. No to Cię zdziwię. W prywatnym przedszkolu (tak do państwowego moje dziecko się nie dostało, bo pracuję i nie jestem samotną matką, a dziecko mam sztuk 1) moje dziecko ma zadania domowe typu pomalować z rodzicami obrazek itp. Takie integrujące i odpowiednie dla wieku. Aby dał radę z programem zerówki, już zaczyna się z nim ćwiczyć pisanie i alfabet oraz angielski. Ma 4 lata. Ćwierć wieku temu w jego wieku się bawiłam i nie zapychałam głowy jakąś wielką edukacją. Poszłam do zerówki w szkole w wieku 6 lat. Angielski miałam w wieku 8 lat. Uwaga - żyję :>

      Bardzo chętnie poznam radę na to, co mam zrobić z dzieckiem, kiedy pracuję. Bo raczej z nudów go do przedszkola nie posyłam. I przepraszam, od państwa nie mam żadnego wsparcia! Zero. Za całą przedszkolną edukację płacę sama. Bo miałam czelność wziąć ślub i płacić podatki. Za to mamy nagrodę. Nie przysługuje nam nic.

      Nie wyobrażam sobie, aby w wieku 5 lat, czyli we wrześniu 2014 mój syn miał iść do zerówki w kompletnie nieprzygotowanej szkole. Zapraszam do małych gmin, takich jak moja... niech tutaj przyjadą mądre głowy, nie do miast wojewódzkich. Niech mi powiedzą, gdzie są dostosowane sale i łazienki. Bo o stołówce to nie marzę. I co ma robić potem 5 latek w świetlicy, gdy zajęcia się kończą o 12:00. Bo wybaczcie, nie każdy ma babcię/ciocię/opiekunkę. Ma zostać o piciu i kanapce do 16-17, bo mamusia dyma w pracy na tę demokrację, która zabrania jej pójść do urny wyborczej.

      A i jeszcze jedno. Moja siostrzenica przeżyła w wieku 8 lat zmianę kraju i systemu szkolnictwa. W tamtejszej 3 klasie uczyła się co to jest trójkąt, koło itp. To co u nas w przedszkolu. Nie można porównywać nas do "zachodu" ani pod względem wyposażenia szkół, ani pod względem podstaw programowych. Porównywanie zaś tylko wieku dziecka rozpoczynającego edukację jest żenujące.

      Usuń
    3. masz rację. pracuję na trzy zmiany, opieka do 17.00 jest dla mnie wielką pomocą - ale ze mnie świnia. szkoda tylko, że pieniążki z nieba nie spadają, wtedy siedziałabym w domu i nie martwiłabym sie czynszem oraz innymi bzdetami.

      Usuń
  12. No i mamy wyniki...222 głosy za, 232 przeciw. Kurrrrrr.... mój trzylatek nie dostał się do przedszkola bo oboje z mężem pracujemy, a on jest jedynakiem. Jako czterolatek nie ma szans aby się dostał... Cudownie. Synku, już za dwa lata czeka Cię nauka w nieprzystosowanych szkołach i kiblowanie do 17 w świetlicy. Brawo! Polityka prorodzinna!

    OdpowiedzUsuń
  13. no i referendum nie będzie
    pięknie rząd ma nas w dupie,pięknie

    OdpowiedzUsuń
  14. Nie podpisałam m.in. z powodu tych dodatkowych pytań - o historię, o likwidację placówek publicznych ... - z punktu przestało być poważne. Jeśli się chce robić referendum, to rzecz powinna być porządnie przygotowana, jednoznaczna. Tymczasem nie do końca chodzi o sam fakt posłania dziecka wcześniej do szkoły, a o funkcjonowanie szkoły jako takiej. Jeżeli szkoła, program, kadra nie jest przygotowana na dziecko sześcioletnie nie jest również przygotowana na dziecko siedmioletnie, ośmio- a nawet dziesięcio- . Dla mnie sporym plusem w kwestii edukacji byłoby zlikwidowanie karty nauczyciela. Te przywileje są drogie w utrzymaniu - stąd m.in. niedobory w placówkach publicznych. Te przywileje są również bardzo czasochłonne - wolałabym, żeby nauczyciel więcej czasu spędzał z uczniem, był dostępny w szkole dłużej, a nie zadawał do domu i sam smarował n-ty referat na "podniesienie kwalifikacji" (w cudzysłowie bo w praktyce wygląda to tak - 350 stron bełkotu, którego nikt nie czyta). Wreszcie - zapisy karty wprowadzają nierówność płci - kilka lat nieprzerwanej pracy i referaty dla uzyskania kolejnego stopnia przysposobienia - a co z kobietami chcącymi rodzić? Aż dziw, że tymi zapisami nie zakrztusiły się feministki (aha, wiem czemu, pewnie zamiast czytać takie rzeczy debatowały czy kobietę za kółkiem nazwać kierownicą czy kierowniczką). Podsumowując - reforma, jak każda u nas, niespójna, ale nie całkowicie chybiona. Przygotowana od tzw. "dupy strony", czyli dokładnie tak samo jak referendum.


    Nie tędy droga - jak zwykle. Z pustego się nie naleje choćby się nie wiem, jak krzyczało. Joasia

    OdpowiedzUsuń
  15. bardzo ładnie o demokracji, podstawach realizowania referendum oraz bezsensownym raporcie Elbanowskich - http://wyborcza.pl/1,75968,14914569,_Elbanowscy_na_czele_i_jakos_to_bedzie___czyli_referendum.html?utm_source=HP&utm_medium=AutopromoHP&utm_content=cukierek1&utm_campaign=wyborcza#Cuk

    Joasia

    OdpowiedzUsuń
  16. Zgadzam się odnośnie podręczników, jest to sytuacja wołająca o pomstę do nieba. Jednak udostępnione ostatnio podręczniki cyfrowe: http://www.epodreczniki.pl/front/welcome, pokazują, że w tej dziedzinie jest szansa na przełom, na dodatek – wnioskuję z tego, co wyrywkowo sprawdziłam – zaskakująco dobrej jakości.

    Organizacja dnia w szkole też mnie mierzi, chociaż u nas (szkoła publiczna) opieka świetlicowa jest naprawdę dobrze zorganizowana, panie i panowie (w przedszkolach mężczyzn jak na lekarstwo!) pedagodzy – opiekuńczy, a dzieci do dyspozycji (i pod bokiem) mają dom kultury, plac zabaw, basen, lodowisko oraz jedzenie i picie. Osobiście najbardziej mi przeszkadza zaczynanie lekcji o 8 rano, to jest dopiero uświęcony tradycją rytuał przemocowy;)

    Odnośnie reszty dyskursu - zabrakło tego, co dla mnie najważniejsze- kształtowania wartości u dzieci. Czytam właśnie książkę o edukacji w Finlandii i uwiodła mnie idea programu KIVA. Jest to szkolny program antyprzemocowy. W odróżnieniu od Polski, gdzie zwykle problem (i próbę jego rozwiązania) ogranicza się do pary: oprawca- ofiara, KIVA jest skierowany do wszystkich dzieci. W Finlandii akcent kładzie się na rolę świadków przemocy, a liczne materiały audiowizualne (filmy dokumentalne, gry, poradniki dla nauczycieli itd.), mają zachęcić dzieci do wyrażania swojego sprzeciwu i odważnego manifestowania wsparcia dla ofiar.

    I to jest dla mnie kluczowa umiejętność. Odwaga i formułowanie własnego zdania u dzieci. Które kiedyś odważą się wziąć w obronę kolegę gnojonego na zebraniu w korporacji, albo staną po stronie ofiary internetowego linczu.
    Marta

    OdpowiedzUsuń
  17. A mnie się śmiać chce nad całą debatą, nad rodzicami trzęsącymi się nad swoimi pociechami. Dla mnie obraz tych rodziców w debatach i wykrzykujących swoje hasła to po prostu żenada. Ktoś by powiedział czemu się wypowiadam?? A to temu że jestem rodzicem 6,5 latki która od września poszła do szkoły. Jestem po II zebraniach i ślubowaniu na pierwszoklasistę i mam co nieco do powiedzenia. Po pierwsze rozwalają mnie płaczące mamuśki bo dziecko idzie do przedszkola, bo dziecko idzie do szkoły a byłam niejednokrotnie świadkiem takich sytuacji. Bo mamusia chce żeby jej dzieciątko najchętniej w wieku 5 lat jeszcze ssało smoka i robiło w pieluchy. Co to znaczy że dziecko nie jest gotowe?? Dziecko jest gotowe na to co pokażą rodzice. A w większości rodzice w Polsce ze szkoły robią kołchoz, nastawiają dzieci tak że same nie chcą do niej iść bo im się negatywnie kojarzy. Moja córka chodziła jako pięciolatka do zerówki przedszkolnej, poszła do szkoły i doskonale sobie radzi. Nie jest mega prymusem, uczy się na 4 i 5 ale normalnie funkcjonuje. Ma swoje koleżanki, lubi wychowawczynię (a jest mega wymagająca) i codziennie uczy sie czegoś nowego. Fakt, nie ma dywaników i różnych sratów gratów ale mnie to w ogóle nie interesowało. U córki w klasie jest 8-ro sześciolatków i żadne nie odbiega w nauce i zachowaniu od 7-latków. Denerwuje mnie ta gadka i nagonka bo córka ma swój rozum i biegle czyta wiec pyta dlaczego jest ta dyskusja nad szkoła?? A ja nie ochronię jej przed ludźmi krzyczącymi w telewizji że 6-latki do szkoły się nie nadają. W żadnym z krajów oprócz Polski nie ma takich pieniaczy, w żadnym. Wkurza mnie doszukiwanie się drugiego politycznego dna i pozostawanie w tyle za murzynami. Oglądałam w telewizji wypowiedź pani od której wyszła cała propozycja referendum - porażka. Jeśli byłabym nawet wczesniej na tak to po tej rozmowie zmieniłabym zdanie. Zero otwarcia na dyskusje, wstawianie, obrażanie się, mówienie że z panem to się nie da rozmawiać - tragedia na całej linii. Współczuje dziennikarzowi który chciał na poziomie porozmawiać. I taka osoba ma Was reprezentować?? KATASTROFA.

    OdpowiedzUsuń
  18. Moze sytuacja bylaby inna gdyby lekcje w szkole zacznaly sie i konczly codziennie o tej samej porze? Tak jak jest to w wielu krajach w Europe, np we Francji gdzie bezplatna edukacja szkolna zaczyna sie w wieku 3 lat czy w Irlandii - w wieku czterech lat. Akurat mieszkam w Irlandii i system tutejszy zaklada, ze dzieci mloga zaczac chodzic do szkoly w wieku 4 lat a najpozniej 6. lekcje zaczynaja sie ok 9 rano, koncza ok 13.30 dla klas mlodszych i 14.30 dla klas starszych. Rodzice organizuja opieke dzieciom po szkole.
    I nikt nie mysli, ze szkola powinna zaczyna sie pozniej niz w wieku 6-u lat! Zazwyxzaj dzieci ida do szkoly w wieku 4-5 lat.
    O szkolach juz we wczesniejszych notkach pisalam. Ze sa przyjazne dla dzieci, ze dzieci je lubia :).
    Dlaczego w Polsce nie mozna normalne rozmawiac o roznych modelach edukacji?
    Dlaczego dziecko w wieku 4-6 lat nie moze spedzac czasu z rowiesniakami? Dlaczego nauka nie moze byc przyjemnoscia?
    Ja tego nie rozumiem...

    OdpowiedzUsuń
  19. "Pytanie nie powinno brzmieć, czy sześciolatki są gotowe do szkoły, tylko czy polska szkoła jest gotowa na sześciolatki. Dzieci w prawie całej Europie Zachodniej idą do szkoły w wieku 6 lat i wcześniej - nie dlatego, że są od polskich dzieci dojrzalsze, bystrzejsze czy bardziej pracowite - po prostu system szkolnictwa jest zaprojektowany z myślą o młodszych dzieciach."
    http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,14965804.html
    ciekawy głos, podejmujący pominięte lub zmarginalizowane w debacie publicznej (a także i na tym blogu) aspekty sprawy.

    OdpowiedzUsuń
  20. Świetne. Nic dodać nic ująć. Tekst z gatunku tych, gdzie polemika sprowadza się do potakiwania. I co ? I nic. Czuję się bezsilna. Bezsilna, bo mieszkam w kraju gdzie demokracja jest z nazwy, a rządzący postrzegają siebie jako mężów opatrznościowych narodu, podczas gdy społeczeństwo z zasady jest przypadkowe, a jak przypadkowe to przecież głupie. No, bo jak inaczej nazwać almost milion ludzi, którzy nie chcą posłać swoich dzieci do szkoły w wieku lat sześciu !!! Toż to przecież banda zacofańców, jakiś niedouczonych, niedorozwiniętych, o nowoczesności nie wspominając, imbecyli. Jak mnie to wkurza ! Bo ja nie chcę aby o losie mojego dziecka decydowała taka persona jak Pani Szumilas. Bo to jest szefowa ministerstwa, które nie potrafi rozwiązać mnóstwa problemów, z którymi borykają się dzieci, własnie w tych fantastycznych, wg ministerstwa, szkołach. Pani Szumilas nie obchodzi przemoc w szkole, liczba dzieci w klasach, denne programy nauczania, które budują nam społeczeństwo wg zasady Pareto czyli 80% debili, 20% się wykształci, bezpieczeństwo maluszków, czas pracy rodziców itd. itp. Marzeniem Pani Szumilas jest aby bez względu na wszystko, bez względu na protesty, bez względu na konstytucje i inne takie duperele wszystkie 6-latki wyekspediowac do nieprzygotowanej na to szkoły. Tyle. A tobie, głupi rodzicu, szarpiący się nie wiadomo o co, pozostaje narzekanie w necie. Bo ministerstwo ma cię w dupie. To jest jakieś science fiction. Ok, zróbcie szkołę przyjazną dla 6-latka. Niech tam będą góra 10-12 osobowe klasy, druga nauczycielka/nauczyciel do pomocy, przyjazna sala, normalne godziny nauki i opieki dla tego malucha itd. ale okaże się, że takie rzeczy to tylko w przedszkolu. Ale, cóż lepsze jest wrogiem dobrego. Tylko w Polsce tego nie rozumieją i z hasłami "Wszystkie dzieci są nasze" w chamski sposób zmusza się ludzi do akceptacji tego co jest zwyczajnie bezsensowne. Czuje się jak u Orwella powoli. Dbam o moje dzieci, chcę im zapewnić wszystko co najlepsze, ich dobro i bezpieczeństwo to dla mnie wartości nadrzędne, a ktoś na górze ma to gdzieś. Ma gdzieś mnie, moje zdanie i moje dzieci. No, szlag mnie trafia...

    OdpowiedzUsuń