Piszę ten tekst od dwóch tygodni. Piszę,
kasuję, znowu piszę, odkładam.
-----------------------------------------------------
- Tak, - rzecze spod tablicy, buzia w
ciup, kolanka razem – powinniśmy być dumni ze swego miejsca urodzenia. Ale z
czego jeszcze?
Uszaty młodzian podnosi się z ławki.
- Z daty … - odpowiada.
W dumie z nie swoich osiągnięć bijemy, we the People, rekordy świata.
-----------------------------------------------------
Dwa tygodnie temu poszliśmy na głosowanie
samorządowe, a wieczorem napisałam parę zdań o patriotyzmie, o chodzeniu do urn
i o budowaniu dwudziestojednowiecznej tożsamości na osiągnięciach husarii,
Rzplitej od morza do morza i odwadze powstańców. Oraz o gotowości ofiary.
Ofiary z życia.
Później się aktualne państwo – w sensie
instytucjonalnym – popsuło przez aferę z podliczaniem. Tekst mi nie współgrał z
realiami.
Za to dziś rano, na osłodę, niektórzy się
obudzili w całkiem nowych miastach.
-----------------------------------------------------
Od kiedy mam prawa wyborcze zawsze chodzę wybierać,
a precyzyjniej (i od jedenastu lat) – chodzimy, bo od kiedy mam dzieci, tłukę
się do komisji wyborczych z nimi. I z każdym kolejnym rokiem coraz świadomiej
analizuję z nielatami listy kandydatów i przyczyny stawiania krzyżyków. Teraz
przy wyborczym stoliku szmuglowałam wiedzę o trójstopniowym samorządzie
terytorialnym i o parytecie. W którejś małoletniej głowie zostaną po tych
ćwiczeniach jakieś detale, myślę, w którejś zostanie ich mniej, ale chcę mieć
poczucie, że osadzam nielaty w rzeczywistości i w otaczającym świecie. Świecie
zasiedlonym nie przez baśniowych rycerzy, różowe jednorożce, ani nie przez
gnomice, za to z całą pewnością - przez mądrzejszych albo mniej rozsądnych
włodarzy, którzy dysponują wspólnymi środkami (my z tatą też się do tego
dokładamy, rozumiecie) oraz wspólną przestrzenią.
Przy białoczerwonych urnach potężnie
indoktrynuję.
Obowiązkowo głosujemy moim głosem na
kobiety.
I kiedy chłodnym niedzielnym południem
wracaliśmy z obwodowej komisji wyborczej numer ileś, i kiedy myślałam o tym,
jakie to dla mnie ważne, żeby nauczyć nieletnich brania osobistej
odpowiedzialności za wynik wyborów i za to komu – jako społeczność – powierzamy
wspólne interesy, przemknęła mi myśl z gatunku „komparatystyka praktyczna”, o jedenastolistopadowym
patriotyzmie. Od patriotycznych wzmożeń z płytą chodnikową w ręku nie minął wtedy
przecież nawet tydzień. Pomyślałam gwałtownie o surmach bojowych, o racach
ulicznych i o ułanach pod okienkiem.
Bo jeżeli odpuścić egzotykę rac i potyczek
z policją (tak, tak, to oczywiście margines), pozostaje szeroka rozpiętość
uczuć i emocji – to się jednak mieści bardziej w namiętnościach, niż w logice –
więc cały wachlarz doznań sporej grupy osób spośród zbiorowości, którą można
określić mianem „we the People”.
Nie podzielam tych przeżyć, a i tak trudno
mi o nich pisać.
Przecież w tym wyrosłam, mam to tuż pod
skórą, wiem co, i jak, i z czym. I wiem, jaka cienka granica dzieli obce mi, historyczno-nacjonalistyczne
zapędy, od zachowania pamięci o przodkach i o korzeniach tożsamości.
Uff.
Cóż, mam problem z edukacyjnym patriotyzmem,
z umiłowaniem ojczyzny w wersji szkolnej, z „wychowywaniem dzieci w duchu
patriotyzmu” w rytm pieśni bojowych z drugiej wojny, z dydaktycznymi kwestiami
w rodzaju „dlaczego powinniśmy naśladować postacie pierwszoplanowe z (i tutaj tytuł jakieś powieści)
oraz „czy i dziś warto postępować jak (i tutaj imiona i nazwiska albo
pseudonimy jej bohaterów)”.
(Nie, nie warto naśladować i co to w ogóle
za pytanie? Jak na nie odpowiedzieć z sensem? Nie da się wykoncypować logicznej
odpowiedzi na tak zadaną kwestię, skoro postacie z powieści żyły w pozytywizmie
albo w czasach pańszczyzny. Ewentualnie walczyły pod zmasowanym ostrzałem wroga
za stolicę.)
Mam co prawda w pakiecie pewne handicapy,
moje nielaty są dwunarodowe, więc z biologicznych względów nie muszę ich
hodować na ultralokalsów, ale wiem, że nawet gdyby moi potomkowie (oraz potomkini)
byli rasowo wyłącznie znad Odry, Warty i Wisły, nie dałabym rady ani ułanom pod
okienkiem, ani chłopcom z bagnetem na broni. Oraz że rozkwitają pąki białych
róż, a ty, mój rozmarynie, rozwijaj się i nie płacz, dziewczyno ma, bo w
partyzantce nie jest źle.
I jest tak zapewne od czasu, kiedy
urodziłam dzieci.
Bo się wtedy podskórnie przekonałam (co za
banał!), że żeby zrobić człowieka, trzeba czasu i wysiłku.
Żeby go zabić, trzeba niewiele. Chwili.
Więc nie ma mowy o pielęgnowaniu w naszym
domu pragnień, żeby złożyć życie na ołtarzu ojczyzny. Że najwyższym,
najpiękniejszym wyrazem patriotyzmu jest śmierć.
Chociaż oczywiście zaciskamy kciuki, żeby
życie nie zweryfikowało tej opinii.
Więc wiedza i pamięć przeszłości – tak. Natomiast
jestem najdalej od kultywowania „Polski od morza do morza”, „Polski, przedmurza
Europy”, ewentualne „Polski, pawia narodów i papugi”. Nie chcę moich dzieci
hodować ani na ofiary narodowych kompleksów, ani na profitentów zasług
historycznych, wygranej bitwy pod Grunwaldem i odsieczy wiedeńskiej.
Chciałabym, żeby byli dumni ze swojego
teraz i się czuli odpowiedzialni za to, co będzie.
-----------------------------------------------------
I tyle o patriotyzmie i tytułem odpowiedzi
na komentarze pod poprzednim tekstem.
Mam wrażenie, że dobrze, że poczekałam z upublicznieniem.
To powyborcze, nowe dzisiaj jest w jakimś
sensie symboliczne.