Agnieszka Graff zaczyna swoją „Matkę
feministkę” od opowieści o tym, jak postrzegany był jej macierzyński zwrot
wśród koleżanek-feministek. „«Graff została konserwatystką, odbiło jej od
macierzyństwa» - taka plotka chodziła po mieście”, pisze Graff już w pierwszym
zdaniu książki. Później pada jeszcze trochę gorzkich słów (za mało! za mało!)
pod adresem branży feministycznej i Kongresu Kobiet.
Cóż, nie chce mi się po raz nie wiem który
pisać tego samego zdania i zbiera mi się na wiecie-co, kiedy kolejny raz
powtarzam, że polskie topowe feministki mają nieustający, wręcz przewlekły
problem z macierzyństwem, ten problem się utrwala, a teraz, dzisiaj, w - nomen
omen - środę dotyka mnie tym osobliwiej, że przecież nie minął nawet miesiąc od
kongresowych „Wściekłych matek”. I co? I nic, zero, nul.
Nadal pogarda i lekceważenie i promowanie
przestrzeni publicznej jako jedynej wartościowej. I kwitowanie codziennego,
domowego doświadczenia milionów kobiet prychnięciem, że to ultrakonserwatywne,
wsteczne i generalnie, że otóż tryumfuje backlash, bo backlash jest takim ładnym
feministycznym słowem (więcej o backlashu, całkiem sensownie, u Susan Faludi).
Wczorajsze „macierzyństwo jest nudne”
Magdaleny Środy na – jakże by inaczej - dyskusji wokół książki Graff mnie
rozniosło. Bo oczywiście - co kto woli. Ale dlaczego sobą nawzajem gardzić,
czemu to służy? Tak jakby godną prawdziwej feministki była tylko jedna,
obowiązująca, kobieca historia. Chociaż chodzi tu pewnie raczej o dwie historie – tę o dobrej, postępowej feministce, która działa, walczy i zarabia pieniądze
i tę o złej, gnuśnej, konserwatywnej matce, która bezproduktywnie „siedzi” w
domu.
.
.
.
.
A kiedy już strawiłam nudę macierzyństwa,
i osiemnastowieczne mamki, i nawet przymus barykady (na którą w końcu się też
sama nieudolnie wspinam) i pierwszą linię feministycznego ognia, pomyślałam
uczciwie, że przecież i ja mam ten problem.
Upchałam go już dość głęboko i
przepracowałam to i owo.
Nie z poprawności politycznej, ale dla
poprawności relacji z grupą bliskich mi kobiet.
Acz gdybym miała robić rachunek sumienia,
to na pytanie, czy nigdy nie pomyślałaś o kumie, która wybrała życie domowe, że
gnuśnieje to, cóż, odpowiedź byłaby twierdząca.
Pomyślałam. Raz i drugi.
Pomyślałam – jak to, TY JESTEŚ ZMĘCZONA?
To JA JESTEM zmęczona i nie mogę odespać, kiedy dzieci idą do
szkoły/przedszkola, bo gnam do roboty.
Pomyślałam – dlaczego marnujesz talent? Fajne
studia? Dlaczego NIC nie robisz? Nic, bo przecież pranie, gotowanie, odrabianie
lekcji, prasowanie spódnic – to wszystko i ja ogarniam po powrocie, wieczorem.
Pomyślałam – jak można się ograniczyć do pralki,
piaskownicy i kuchni?
Pewnie, że tak pomyślałam raz i drugi.
To była moja własna, wewnętrzna opowieść o
złej kobiecie domowej i dobrej – pracującej zawodowo.
Ale to zła droga.
Zabawne, że im dalej w macierzyństwo, tym
bardziej doceniam wartość prywatności. Siłę płynącą z więzi. Zabawne, bo w
opowieściach o macierzyństwie potrzeba prywatności i bliskości gaśnie w czasie.
„Wybrałam długi macierzyński, ale później ziuuu, na pełen etat do biura”. Tak
jakby dylematy macierzyńskie wokół tego, jak i co połączyć, i jak skoordynować prywatne
z zawodowym, i jeszcze jak się w tym wszystkim nie zgubić ustawały, jak za
dotknięciem różyczki, kiedy dziecko skończy trzy, sześć, dziewięć lat.
Może ustają. A może nie ustają, ale o tym
nie mówimy na głos, bo przecież nie wypada (no i raczej nie można …) pójść na
macierzyński, kiedy pierworodna/pierworodny idzie do szkoły …
Mam szczęście mieć wokół siebie sporo
mądrych kobiet.
Te starsze, na pytanie o relację z dziećmi
mówią - rób to teraz, bo później nie nadrobisz.
Wierzę im.
Poza tym, nie potrzeba wysokiego IQ, żeby
ogarnąć, że za dziesięć lat moja macierzyńska przydatność z przyczyn
naturalnych ustanie.
No dobra, nie ustanie, ale się zmniejszy.
Wymownie.
Więc teraz jest ten czas.
Zatem – jakie mam prawo ferowania wyroków co
do gnuśności albo życiowej pasywności tych, które nie mają imperatywu się
szarpać z pracą zawodową, tylko stawiają na więź, dzieci, partnera i dom?
Zerowe.
To jest po prostu wybór. Tyle. Kropka.
To wybór, a nie historia o złym,
konserwatywnym babonie i o backlashu, o więzach tradycjonalizmu, którymi się
rzeczona dała omotać.
Jasne, pomijam w tym idealistycznym
wywodzie te, które w istocie nie dokonują wyboru, tylko je niesie ich własny
los, karma nadana przez środowisko, przez wychowanie, przez brak innych
wzorców.
No i przez brak dostępu do środków antykoncepcyjnych również.
Tak czy inaczej - byłoby naprawdę cudnie,
gdyby feminizm się skupił raczej na uświadamianiu kobietom możliwości wyboru, a
na strukturach państwa próbował wymóc wspieranie każdego z nich. I tego, w którym kobieta
stawia na dom, i tego, że się chce jednocześnie realizować poza domem.
Etykietowanie konserwatystki vs. postępowe
niewiele wnosi, a tylko psuje krew.
Bo oczywiście my, ludzie, my, baby, mamy
problem z szacunkiem dla kobiecej odmienności.
MOJE dzieci są najmądrzejsze. I mają same szóstki.
MOJE ciasta najwyżej rosną. MOJE pierogi
są z najbielszej mąki. MOJE podłogi najlepiej wyczyszczone, przecieram dwa razy
dziennie średniowilgotnym mopem (żeby było jasne, to nie o mnie ;))) )
No i MOJA działalność jest najbardziej
zachwycająca. Mam najlepsze wyniki w firmie. A MOJE wpisy na blogu są tak
błyskotliwe, że o-ja-pier-do-lę.
Genialnie to ujęła Marta Frej, nie mam
licencji, za to nadzieję, że nie wniesie roszczeń.
Brakuje nam kobiecego przepływu
międzypokoleniowej i wewnątrzpokoleniowej życzliwości.
Przepływu kobiecego doświadczenia.
Opowieści. Wspierających historii.
Okazywania sobie macierzyńskiego (i kobiecego)
poparcia zamiast gadki „mnie to dopiero było trudno, nie było pampersów i po
wszystko się stało w ogonkach, więc co ty tu marudzisz”.
-----------------------------------------------
[Miałam tu jeszcze napisać
o tym, że – cóż za zbieg okoliczności! - Kongres Kobiet firmuje świeżo wydaną
przez Czarną Owcę „Jedyną płeć” Katrine Kielos,
książkę o tym właśnie, jak istotnie przekłamuje historię nieuwzględnianie w
modelach ekonomicznych nieodpłatnej pracy kobiet, w tym pracy opiekuńczej, i o
tym również, że banialuki o wolnym, samoregulującym się rynku nie mają wiele
wspólnego z funkcjonowaniem rzeczonego, jest tam też o koncepcji „człowieka
ekonomicznego”, który z samych założeń nie może być kobietą, wydaje mi się to wszystko
dość ściśle związane z problemem, o którym u góry. Nie napiszę jednak, bo późno.
A to feministycznie naprawdę istotna lektura]