poniedziałek, 13 sierpnia 2012

2.089

Chcecie wiedzieć, jak to się robi w Ameryce?
Otóż w Ameryce robi się to dokładnie tak samo, jak w lokalnym internecie.

„Często marzy mi się” – tu kawałek cytatu. – „powrót do przeszłości w lśniącym srebrny deloreanie i przekazanie kilku mądrych wskazówek sobie samej sprzed macierzyństwa. Oczywiście ta egoistka pewnie by mnie wcale nie posłuchała, bo sądziłaby, że wszystko wie najlepiej. Warto jednak byłoby spróbować. Poradziłabym jej sypiać dłużej w weekendy, bo od chwili, gdy pojawią się dzieci, nigdy już się nie wyśpi. Niechby jak najczęściej pokazywała szczupłe długie nogi bez żylaków, używała częściej balsamu i nakładała odżywkę na włosy. Powinna też bardzo wolno jadać, rozkoszować się każdym kęsem, ponieważ wkrótce będzie wrzucała coś w siebie bardziej z konieczności niż dla przyjemności. A co najważniejsze, gdy tylko trafi się sposobność, niech biegnie do najbliższej publicznej toalety i poliże klamkę albo podejdzie do pociągającego nosem obcego człowieka w coffee shopie i głęboko oddycha tym, co on wykicha, lub jak najczęściej przemieszcza się środkami transportu publicznego i staje jak najbliżej kaszlących pasażerów. Niech na wszelkie możliwe sposoby nasiąka wszystkimi przenoszonymi przez powietrze wirusami i bakteriami, niech je wchłania, niech wystawia swoje zdrowe ciało na ich działanie. »Choruj, kochana«, powiedziałabym. »Choruj, ile wlezie. I rozkoszuj się każdą chwilą choroby. Ponieważ od chwili, gdy zostaniesz mamą, już nigdy nie będziesz mogła chorować«.”

To znaczy, oczywiście, bez przesady.
W kawałku o nie wysypianiu się nie ma jednak zbyt wiele prawdy. Ani w tym o balsamie (czy też jego braku). Że o nogach nie wspomnę. W istocie, pracowicie szukałam cytatu, który by mi tu zrobił adekwatną klamrę z notką o kończynie w gipsie (w realnym świecie już nieźle przeterminowanej). I, proszę – jest!, znalazłam. C.N.D. W Ameryce matki robią macierzyństwo tak samo, jak w Polsce. I piszą o tym tymi samymi słowami. Uch. Ta myśl ma zgoła ołowiany ciężar gatunkowy i jest na miarę, doprawdy, rekonwalescencji ortopedycznej, żeby nie rzec, że ortopedyczno-mentalnej. Kuśtyk, kuśtyk. Z mozołem, jak widzicie, i w ogólnie ciężkim trudzie, pocie, znoju oraz w walce z opornymi słowami klecę tu recenzję do książki, która mi właśnie dwa tygodnie temu spadła z poczty. I z miejsca ją w trzy godziny przeczytałam. Oto skutki ulegania pokusom czytania publikacji przed premierą i z nadrukiem „egzemplarz prasowy”. Opłakane.


I gdyby to się działo w „Rejsie” (Szanowni Państwo wystawiają sobie hipsterskie okoliczności wakacyjnej przyrody, a ja się biorę za kulturę i oświatę), więc gdyby to był „Rejs” zagaiłabym pewnie tak, że jako umysł ścisły doceniam melodie, które już raz słyszałam. Przez tą, no, przez reminiscencję. Rekonwalescencję. Reasumpcję. Recycling. Ale to nie jest rejs, a ja umysł ścisły mogę miewać co najwyżej w suchej gadce.
Zatem - jeżeli chcecie przeczytać jeszcze raz to wszystko, co już zostało napisane i o czym już centylion razy czytałyście i czytali – zachęcam do „Wyznań upiornej mamuśki” Jill Smokler. I niech będą Wam smaczne. Jakiekolwiek przeciwne założenie, a w szczególności zaś takie, że z USA wieje jakiś lepszy wiatr naraża na zieeew. I chraaap. 









I niech Was nie zniechęca rekomendacja ze strony wydawcy, że „Jeśli któraś matka przeczyta „Wyznania upiornej mamuśki” bez chichotania, powinna się zastanowić, czy jej poczucie humoru przypadkiem nie zdechło przywalone stertą pieluch.” Moje poczucie z wszelką pewnością nie zdechło, a nie chichotałam. No, chyba, że …  cóż, mam kilku faworytów. Otóż wyłam radośnie i klepałam się w sadło przy kawałku o sprawdzaniu ilości mleka w piersiach za pomocą dwóch pompek (brr …) z których, rzecz jasna, nic Autorce nie kapie, co rzeczoną prowadzi do konkluzji, że „najwyraźniej nie miałam pokarmu” (lubięto!). Albo rozdział rozważań o ciążach deformujących ciało („Przez całe dziewięć miesięcy jadłam, co chciałam. Utyłam trzydzieści kilogramów”.) Dla każdego coś na jego, nomen omen, miarę. XXL. Wypaśnie.

Znakomite są też kawałki zaczerpnięte z komentarz do bloga (bo Jill Smokler jest blogerką, tyle, że made in USA). „Wybieram brzydkie niańki, bo chcę być dla dzieci najpiękniejsza”. „Mam trzydzieści osiem lat i nadal siusiam w basenie do wody”. „Oszukuję w grach planszowych, żeby szybciej skończyć”. „Po zmianie pieluszki zorientowałam się, że mam dłoń przybrudzoną kałem. Ponieważ nie miałam w pobliżu chusteczek, wytarłam rękę o dżinsy i tak zostało na cały dzień”.

Za to ostatnie powinnam, zdaje się, przeprosić.
Tak, jak powinnam przeprosić wydawcę za niewykrzesanie z siebie choćby cienia entuzjazmu dla odbytej lektury.
A zatem – pardon.
Wszakże, cóż, w moim sceptycyzmie nie czuję się, szczęśliwie, opuszczona i sama. Sąsiadka z branży pisze o „Wyznaniach” w analogicznym klimacie. To wszystko już jest po polsku, bez konieczności angażowania tłumaczy. Lokalne blogomatki już dały tematowi radę.








A, i jeszcze jedno. „Mamuśka” Jill Smokler jest dokładnie tak samo „upiorna”, jak ja. „Upiorna” w tytule jest czczym chwytem marketingowym, a nie definicją rewolucyjnej, macierzyńskiej, amerykańskiej postawy. Ponad wszystko i pominąwszy kosmetyczne różnice – jesteśmy, Autorka i ja, dokładnie takie same. W żadnej mierze nie „upiorne”, po prostu dziergające swoje wielokrotne macierzyństwo (i całą resztę) z dnia na dzień.


10 komentarzy:

  1. Może przez ten ścisły umysł w pustej gadce piszesz "tą reminiscencję". Na szczęście nie każdemu ścisłemu się tak robi.

    OdpowiedzUsuń
  2. No nie wiem, ale ja nie odczuwam potrzeby czytania takich książek. A w tym wypadku okładka i tytuł pogłębiają odczucia o popowym charakterze dzieła.
    Aga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. => Aga: a ja od czasu do czasu nawet lubię się oderwać od codziennego Heideggera ;))))

      Usuń
    2. => zimno: przy czym nie odrywasz się od codziennych zimnych blogów.

      Usuń
  3. powiem Ci Zimno, że upiorna to jest ta dziewczynka na zdjęciu ;-0

    t.

    OdpowiedzUsuń
  4. ja spóźniona. na wekejszon z dziećmi jechałam na ukrainę- 28 godzin w pociągu jednym ciągiem, o reszcie transportu nie wspomnę- z poluzowanymi kręgami piersiowymi. czad i wypas. łączę się:))))
    łolka

    OdpowiedzUsuń
  5. To czwarty blog z kolei (z tych, na które zerkam) opisujący tę książkę; przyznam szczerze, że kiedy nawet tutaj zobaczyłam tę okładkę, to w pierwszym odruchu paniki zatrzasnęłam stronę z hukiem (potem oczywiście przemogłam się, gdyż przyjemność czytania jest jednak większa niż strach), niemniej jednak sytuacja wydaje się już bardziej upiorna od samej mamuśki (skądinąd grupa zawodowa jak najbardziej mi bliska). Oczywiście kolejną odsłonę tej książki da się łatwo zracjonalizować, poza tym zdaję sobie sprawę, że uniknęłabym jej, zaglądając na blog o np. kolarstwie (tutaj wyjątek należy zrobić jedynie dla Ikei, która, wydaje się, łączy całe nasze społeczeństwo ponad podziałami, łącznie z wielbicielami klopsików i bohaterkami książek dla dzieci; i to chyba nawet bez rozsyłania przez producenta próbnych krzeseł i pościeli) ale i tak jest w tym coś niepokojącego. Blogosfera jak korporacja. Zaznaczam przy tym (na wszelki wypadek), że w moim wpisie nie ma złośliwości - raczej okołosocjologiczna melancholia.
    Nat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. => Nat: ależ to tylko strategia marketingowa wydawnictwa, dość tania w sumie, po koszcie egzemplarzy prasowych :)

      Usuń